Dzień 112, 11.02.2019, Ancomaines – La Paz
119km, 16.3śr, 45.8max, 510m w górę, 6h08m, 11-28°C
Poranek tak samo jak noc bardzo deszczowy. Dobrze, że miałem daszek nad namiotem, bo inaczej rano był pływał. Wyjazd opóźniony o ponad godzinę. Po 30km dojechałem do miasta Achacucho gdzie chciałem wybrać boliwijską gotówkę z bankomatu. Jedyny bankomat w mieście banku Banco Union nie przyjął jednak moich kart. Musiałem więc wymienić w banku 5$ na boliwijskie boliwiany aby móc kupić coś do picia i jedzenia. Generalnie cały dzień bardzo łatwy i płaski. Przed samym La Paz wjechałem trochę powyżej 4000m n.p.m na płaskowyżu Alpiplano. Musiałem też przeczekać półgodzinny opad deszczu. Widok La Paz z płaskowyżu bardzo mnie zaskoczył. Imponujący widok stolicy Boliwii, która usytuowana jest na znacznym obniżeniu, w dolinie, a poszczególne miasta okalające La Paz wznoszą się kilkaset metrów powyżej na stromych zboczach. Zamiast zjechać do centrum główną drogą, wybrałem najkrótszą drogę, która okazała się bardzo stroma, nawet w nachyleniem 25%. Raz nawet miałem problem się zatrzymać. W centrum La Paz miałem umówione miejsce noclegowe w Casa Ciclista czyli w domu dla rowerzystów.
Dzień 113, 12.02.2019, La Paz, odpoczynek, 0km
Dzień wolny od jazdy poświęcony na formalności związane z paczką, która została wysłana dla mnie z Polski. W paczce znajdują się części rowerowe i odzież niezbędna do kontynuowania wyprawy. Ponieważ boliwijski urząd celny ma swoje procedury, których rzekomo nie dopełniłem, musiałem zapłacić 400Bs. (220zł) kary. Paczka do La Paz dotarła 25.01, pierwszą wiadomość od urzędu celnego Aduana dostałem 28.01. W otrzymanym od urzędu mailu napisane było, że mam 48h na dostarczenie numeru N.I.T lub C.I. czyli głównie chodziło o mój numer paszportu. Po przesłaniu mailem numeru paszportu wraz ze zdjęciem paszportu okazało się jednak, że to urząd ma 48h na dopełnienie formalności, a ja muszę zapłacić karę w wysokości 400Bs. Nie rozumiem tylko czemu urząd czekał prawie trzy dni, zanim skontaktował się ze mną drogą mailową. Dziś zamiast odpoczywać i zajmować się innymi ważnymi rzeczami, przed prawie cały dzień zmagałem się z walką o odzyskanie paczki. Najpierw udałem się do głównego urzędu celnego Aduana National, gdzie wpisano moją sprawę w system, potem poszedłem do biura FedEx, gdzie zapłaciłem karę. Następnie musiałem wrócić do urzędu Aduana. Tam czekał na mnie wynajęty przez urząd agent, który w sumie tylko przetłumaczył na hiszpański spis rzeczy które znajdowały się w paczce i przekazał mi dokumenty oraz wytłumaczył jak dojechać na lotnisko. Za usługę agenta zapłacić musiałem sam, nie podał mi ceny za swoją pracę, więc dałem mu 20Bs. (12zł). Z centrum La Paz wsiadłem więc w bus i pojechałem na lotnisko Alto. Koszt to tylko 2.50zł w jedną stronę, około 17km. Na lotnisku zgłosiłem się do biura urzędu Aduana, przekazałem dokumenty i odczekałem ponad godzinę zanim ktoś z biura zajął się moją sprawą. Okazało się jednak, że część dokumentów zginęła, a na liście przewozowym brakowało mojego numeru paszportu i nie mogli mi wydać paczki. Musiałem więc wrócić do agencji i jeszcze raz przygotować dokumenty. Jutro ciąg dalszy walki o moje rzeczy… Przykro mi, że konsul honorowy do którego wysłałem maila z prośbą o pomoc, nawet nie odpisał na wiadomość. Myślę, że drugi raz nie popełniłbym tego samego błędu i nie wysyłałbym paczki do Boliwii. W kraju, w którym nie działa w ogóle państwowa poczta, nawet międzynarodowe firmy kurierskie mają problem z prawidłowym dostarczeniem paczek. Pewnie, gdybym był, w La Paz w dniu kiedy paczka doleciała do miasta, nie było by tego całego zamieszania. A tak, przeżyłem nowe, ciekawe, czasochłonne i kosztowne doświadczenie w stolicy Boliwii, walcząc o odzyskanie paczki, nie znając hiszpańskiego i próbując porozumieć się z urzędnikami nieznającymi angielskiego 😂
Dzień 114, 13.02.2019, La Paz, odpoczynek, 0km
Od rana deszczowa pogoda, ale dziś jak dla mnie może lać cały dzień. Po 7:00 wyszedłem z casa ciclista i udałem się na główną ulicę w celu złapania busa na lotnisko. Tam miałem znaleźć agentkę Marisol, która znała moją sprawę i miała pomóc w odzyskaniu paczki. Na lotnisko dojechałem o 8:30. Udało mi się złapać dopiero czwartego busa, wcześniejsze były pełne. Biuro Marisol było czynne od 9:00, więc do tego czasu zdążyłem zjeść śniadanie i napić się kawy w barze niedaleko lotniska. Niestety nawet agentka Marisol nie bardzo potrafiła pomóc. Odwiedziłem jeszcze biuro FedEx na lotnisku i wróciłem do biura urzędu celnego tuż obok. Pokazałem dokumenty, paszport i znów kazano mi czekać. Zadziwiające jest to, że to z czym urzędnicy mieli problem wczoraj, dziś już było nieważne, a problemem były inne rzeczy. Próbowano podważać zadeklarowaną zawartość paczki, potem brakowało im jakiegoś dokumentu, a na koniec namawiano mnie do wynajęcia kolejnego agenta. Po kolejnej godzinie oczekiwania w końcu znalazł się urzędnik mówiący po angielsku. Spokojnie wytłumaczyłem mu moją sytuację, pokazałem zdjęcie zawartości paczki. Paczka i tak była otwierana i sprawdzana przez urząd, więc doskonale wiedzieli co się w niej znajduje i które rzeczy są nowe, a które używane. Ostatecznie stanęło na tym, że urząd dwukrotnie zawyżył wartość paczki i musiałem zapłacić cło w wysokości 86Bs. czyli około 50zł. Do tego opłata za przechowanie paczki w magazynie 8zł. Kamień z serca jak to mówią, ale jak już wydano mi paczkę to cieszyłem się jak dziecko 👶 Jutro ruszam dalej i z radością żegnam La Paz. Samo miasto jest nawet przyjemne. Jedna główna, zatłoczona busami arteria w środku doliny i poszczególne dzielnice na zboczach po dwóch stronach centrum. W okolicach głównego placu Plaza Murillo i pod Ministerstwem Pracy akurat trafiłem na protesty kilkusetosobowej grupy niezadowolonych Boliwijczyków. Na ulicach było tyle samo uzbrojonej policji, pojazdy opancerzone 🚔
W La Paz udało mi się zatrzymać w tak zwanym „domu rowerzysty” czyli popularnym w Ameryce Południowej Casa Ciclista. W domu prowadzonym przed Cristiana, wcześniej mieszkali jego sławni w Boliwii rodzice. Mama była poetką, a ojciec malarzem. Do dziś na ścianach pokojów wiszą obrazy 🎨
Dziś drugą połowę dnia spędziłem na serwisie roweru. Wymieniłem tylną oponę i dętkę na nową, tarczę hamulcową, łożyska suportu. Dobrze wyczyściłem cały rower i przyczepę z błota. Oczywiście wyczyściłem i przesmarowałem też cały napęd. Od jutra dalsza walka z wysokimi drogami i przełęczami Andów. Wypoczynek się przydał, trochę zaległych czynności udało się wykonać. Nóżka, szewc i fryzjer wciąż w kolejce….
Dzień 115, 14.02.2019, La Paz – La Cumbre
96km, 11.1śr, 51.6max, 2200m w górę, 8h38m, 5-21°C
Poranek z piękną, słoneczną pogodą, aż się chciało wyruszyć w trasę. Zanim wyjechałem ze ścisłego centrum La Paz minęła godzina. Do południa wspinaczka na ponad 4670m n.p.m na przełęcz La Cumbre. Znak z nazwą przełęczy błędnie informował o wysokości 4470m czyli 200 metrów mnie, niż wynosi faktyczna wysokość przełęczy. Do przełęczy słonecznie, dalej kraina deszczowców. Zimno, wietrznie i mokro. Po kilku kilometrach zjazdu, przed deszczem schowałem się w poczekalni punktu kontroli antynarkotykowej, nawet zasnąłem na chwilę na krześle. Czekałem około godziny zanim trochę przestało padać. Wtedy ruszyłem w dół w kierunki słynnej Drogi Śmieci, Yungas Road. Pomysł przejechania Drogi Śmierci podczas pory deszczowej jednak nie był dobrym pomysłem. Trzeba mieć naprawdę dużo szczęścia, aby trafić na chwilę bez deszczu. Zaraz po tym jak zacząłem dalszy zjazd, rozpadało się na nowo. Cały mokry i zmarznięty dojechałem do skrzyżowania, gdzie zaczyna się niechlubna Camino de Muerte. Po stromej i kamienistej drodze zjechałem może kilometr. Zrobiłem kilka zdjęć i wróciłem się do głównej drogi nr. 3. Do wieczora chciałem dojechać ponownie pod przełęcz La Cubre, gdzie na wysokości 4200m znajduje się punkt kontroli antynarkotykowej. Tam, upatrzyłem sobie dwa opuszczone pomieszczenia, w których można przenocować w suchych warunkach. Po 24km i prawie trzech godzinach podjazdu, chwilę po zmroku, udało mi się to. Nocleg w przeciekającym pokoiku, tuż przy drodze, ale z łóżkiem i suchym materacem.
Dzień 116, 15.02.2019, El Cumbre – Viacha
75km, 12.0śr, 51.5max, 860m w górę, 6h12m, 8-21°C
Prawie całą noc i poranek padało. Kilka razy przebudziły mnie zatrzymujące się w punkcie kontrolnym ciężarówki. W deszczu i wciąż mokrym ubraniu ruszyłem w kierunku przełęczy La Cumbre. Im bliżej przełęczy, tym mniej padało, a za przełęczą widziałem przebłyski błękitu. Zadziwiające, jak wysokie góry i płaskowyż Altiplano blokują opadowe chmury przed dalszą wędrówką na zachód. Bardzo łatwo zauważyć tą barierę w tym miejscu. Na przełęczy było już słonecznie i nawet niezbyt zimno. La Cumbre to druga przełęcz w Andach, którą zdobyłem z dwóch stron. Aby dojechać do kolejnego celu z przełęczy wjechałem na szutrową drogę numer 41. Niestety na drodze był remont, pełno wody, błota, a miejscami zapadająca się gęsta, błotniska maź… Przez ponad dwa kilometry i dwie godziny pchałem rower, ciągnąłem rower, próbowałem nieść… Na wysokości 4600m n.p.m, taki wysiłek jest zabójczy. Co chwilę musiałem odpoczywać i łapać oddech. Nawet samochody grzęzły w błocie… Nigdy tak szybko nie opadłem z sił i nigdy na tak długo. Do południa tylko 20km. Po zjeździe do asfaltu prawie godzinę zajęło mi doprowadzenie roweru do porządku. Przez cały dzień odczuwałem skutki tej mordęgi. Oczywiście kolejny cel i to na ponad 5200m n.p.m musiałem odpuścić. Ciężko mi było jechać nawet po płaskim…. W El Alto koło La Paz znów stałem w korku. Winni sami sobie kierowcy busów, którzy wyruszają jak tylko się da i wciskają się na „ciemno zielonych” światłach. Dobrze, że od La Paz miałem już płasko lub nawet lekko w dół, bo wciąż byłem wyczerpany. Droga numer 19 już nie tak zakorkowana, szkoda tylko, że co pół kilometra jest próg zwalniający. Nocleg w hostalu w miasteczku Viacha. Na sam koniec dnia musiałem jeszcze wnieść rower i przyczepę na trzecie piętro hostalu, w sumie jedynego w mieście w samym centrum Viacha.
Dzień 117, 16.02.2019, Viacha – Achiri
113km, 13.3śr, 55.4max, 800m w górę, 8h30m, 12-17°C
Poranek bardzo pochmurny, czarne chmury wisiały nad okolicą. Pierwsze 30km w kierunku granicy z Chile na drodze 19 asfaltowe, potem różne rodzaje szutru. Gdyby nie szuter, dziury na drodze, które mnie spowalniały, dzień można by nazwać odpoczynkowym. Ma całym etapie tylko kilka łagodnych podjazdów. Deszcz straszył cały dzień, ale szczęśliwie mnie omijał. Obok mnie przeszło też kilka burz. Na trasie minąłem kilka małych wiosek. Nocleg w małym, praktycznie wyludnionym miasteczku Achiri. Widziałem tylko dwa przydomowe sklepiki, dwóch policjantów i dwóch mieszkańców. O nocleg zapytałem jednego z policjantów, okazało się, że na zapleczu posterunku mają pomieszczenie gdzie mogę przenocować. Początkowo chciałem spać w namiocie pod dachem stadionu, ale ten był zamknięty. Za nocleg zapłaciłem 20Bs. czyli 12zł. Łóżko, materac i koc. Poza tym żadnych wygód. Przez pół nocy padało…
Dzień 118, 17.02.2019, Achiri – Visviri
84km, 11.0śr, 41.0max, 1200m w górę, 7h38m, 9-17°
Pierwszy od kilku dni dzień bez deszczu. Do 15:00 cały czas słonecznie, potem kilka kilometrów ode mnie przeszła spora burza, ale nie spadła na mnie nawet kropla. Dzień zakończony w suchym butach. Cały etap drogi numer 19 po szutrze. Rano było grząsko po nocnym opadnie i jechałem wolniej, wkładając w jazdę więcej sił. Dopiero po 10:00 jechało się szybciej. Trochę kamieni, piasku, tarki i pól minowych. Dojazd do granicy z Chile w Charaña-Visviri bardziej górzysty niż wczoraj. W wiosce Berenguela spodobał mi się kolonialny kościół z zabytkową kamienną wieżą i obmurowaniem. Na granicy bez problemów. Kolejne dwie pieczątki w paszporcie i kilka minut w biurach migracyjnych mieszczących się w kontenerach. Granica bardzo rzadko uczęszczana. Boliwijski punkt migracyjny znajduje się w Chile w wiosce Visviri. Od razu widać znaczną różnicę po przekroczeniu granicy. Od Visviri droga asfaltowa, przyzwoity plac główny. Ale wódeczka i tak prawie nie zamieszkana. Nie znalazłem sklepu, restauracja była zamknięta. Wodę udało mi się nabrać w przygodni. W Chile różnica czasu względem polskiego wynosi tylko 4h. Spanie w jednym z otwartych budynków na dworku kolejowym w Visviri. Miałem jeszcze jechać do drugiej granicy w Tripartito, gdzie znajduje się trójstyk granic Peru, Chile i Boliwii, ale akurat tam przechodziła burza. W przychomi kiedy nabierałem wodę, ostrzegano mnie przed pumami grasującymi w pobliskich górach.
Dni od 119 do 127 w Chile
Dzień 128, 27.02.2019, Droga 701
68km, 7.9śr, 21.3max, 750m w górę, 8h39m, -4-16°C
Ponownie w Boliwii. Tylko na kilka dni, ale łatwo nie będzie. Już dziś miałem pustynny „dakarowy” etap. Cały dzień po piastach. W nocy był mróz i rano miałem oszroniony namiot. Przez większą część dnia wspinałem się na wzgórze przez które prowadziła droga o maksymalnej wysokości 4700 m n.p.m. Rano udało mi się zjeść śniadanie w hotelu przy pięknej lagunie na której brodziło kilkadziesiąt flamingów. Śniadanie na pustyni 20zł, nie najgorzej. W sakwach już dużo zapasów nie mam, ale jutro dojadę do małej wioski, więc liczę na jakiś sklep. Po drodze minąłem dziś kilka lagun i solnisk, nad którymi górowały wulkany. Koniec dnia bardzo pustynny, tylko piach, żadnych roślin. Popołudniu po prawie całym dniu walki w wiatrem zajechałem do kolejnego hotelu na pustyni. Postanowiłem zostać tu na noc, chowając się gdzieś w zabudowaniach przed wiatrem. Kiedy siedziałem w poczekalni hotelu zauważył mnie szef hotelu i zamiast namiotu zaproponował małe pomieszczenie gospodarcze, w którym mogłem się przespać. Był nawet materac, więc miałem ciepło i miękko 🙂 Noc w hotelu na pustyni kosztuje 150$ US, a kolacja 20$. Do hotelu pod wieczór Przyjechało kilka grupek Japończyków i Rosjan.
Dzień 129, 28.02.2019, Droga 701
62km, 10.3śr, 20.9max, 620m w górę, 6h03m, -2-14°C
Noc, pomimo mrozu miałem ciepłą. Rano na sakwach znów osadziło się sporo szronu. Na śniadanie zjadłem tylko ciepłą kaszkę i jak tylko zrobiło się trochę cieplej ruszyłem w kierunku skały Rock Tree. Do skały, a raczej całego skalnego „miasteczka” trzymałem wysokość powyżej 4600m n.p.m. Dopiero dalej był niewielki zjazd do Laguny Colorada. Sama skała rzeczywiście pod pewnym kontem przypomina drzewo, ale pod innym map przykład lejek. Do południa prawie nie wiało, popołudniu ciężko było utrzymać prosto kierownicę. Od Laguny Colorada wioski Huayllajara czyli 11km jechałem ponad 2h z prędkością 5km/h. I tak naprawdę bardziej wiało z boku niż z przodu. Przy Laguna Colorada znajduje się punkt kontrolny, gdzie trzeba wpisać się na listę i zapłacić 150Bs. czyli 80zł za wstęp do rezerwatu, który ciągnie się aż do granicy z Chile. Bilet wstępu jest ważny cztery dni i na bardzo dużym obszarze Boliwii, ale cena trochę przesadzona. Laguna Colorada ma bardzo ciekawy kolor pomarańczowo-brązowy. Laguna zawdzięcza ten kolor bakteriom, które żyją w akwenie. Kolor wody i bakterie w ogóle nie przeszkadzają flamingom, których na jeziorze jest cała masa. Dzień zakończyłem w wiosce Huayllajara po zaledwie 62km jazdy. Podobnie jak wczoraj, przez większość dnia zmagałem się z trudną nawierzchnią, nierównościami i tarką na żwirowo-piaskowo-kamienistym podłożu, a w drugiej części dnia z silnym wiatrem. W Huayllajara znalazłem nocleg za 30Bs. i zrobiłem zakupy w jednym z kilku małych sklepików. W sumie nakupiłem tylko ciastek, bo zbyt wiele więcej nie było. Cieszy kolejna noc pod dachem, warunki bardzo skromne, ale nie wieje mi na głowę i poranek będzie znośny. Kiedy śpię w namiocie, to muszę wszystkie elektroniczne urządzenia chować w śpiworze. Mróz szybko „zjada” całą energię z baterii. I tak w śpiworze mam smartfon, powerbank, aparat, licznik, a nawet baterię z czujnika do licznika, co jest trochę uciążliwe.
Dzień 130, 1.03.2019, Huayllajara – Uturuncu
73km, 8.5śr, 40.3max, 710m w górę, 8h25m, 5-17°C
Pierwsza od tygodnia noc w hostelu, warunki bardzo przeciętne, ale wieczorem przez dwie godziny było WiFi. Wieczorem nad wioską przeszedł mały huragan i nawet przez kilka minut padał śnieg z deszczem. Cała wioska zasilana jest przez generatory i panele słoneczne, więc elektryczność jest mocno ograniczona. Wieczorem mogłem liczyć na obiado-kolację za 15Bs., a rano na śniadanie za 10Bs. Nocleg 30Bs. Jak na warunki pustynne to nawet bardzo przystępne ceny. Po śniadaniu ruszyłem w kierunku wioski Quetena, która jest bazą wypadową na wulkan Uturuncu. Po drodze najpierw objechałem Lagunę Colorada, a potem się okazało, że droga którą jadę nie prowadzi pod Uturuncu. Nie często mi się zdarza zgubić drogę, ale dziś wybrałem tą najszerszą i najlepszą. Kierunek się zgadzał, ale mimo wszystko powinienem sprawdzić drogę na GPS. Kiedy po godzinie się zorientowałem że droga prowadzi gdzie indziej, chciałem jak najszybciej dotrzeć do prawidłowej drogi. Do wyboru miałem powrót i zjazd do Laguny Colorado lub 7km spacer przez kamienie na skrót. Wybrałem skrót, ale potem tego żałowałem, bo musiałem przechodzić przez kilka suchych kanionów co zajęło mi sporo czasu. Wybór złej drogi to jedna z trzech rzeczy które sprawiły, że nie dojechałem pod wulkan Uturuncu. Kiedy już dotarłem do drogi do wioski Quetena musiałem wjechać na przełęcz na prawie 4900m n.p.m. Miałem jeszcze nadzieję, że odrobię stracony czas na zjeździe, ale droga w dół była bardzo kiepska i pofałdowana. Na koniec tuż przez wioską złapałem jeszcze flaka i było pewne, że muszę zmienić plany odnośnie Uturuncu. Podobnie jak na Aucanquilcha, podjazd rozłożę na dwa dni, a jutro rano zrobię sobie wolne przedpołudnie. Do szczytu mam 25km i 1800m w górę czyli teoretycznie łatwiej niż na Aucanquilcha. W Quetena szybko znalazłem miejsce w hostelu, a potem mały sklep, w którym znów rządziły ciastka. W końcu zająłem się rowerem i połatałem dętki, przesmarowałem napęd i zmieniłem klocki hamulcowe. Udało mi się też zrobić małe pranie, w pokoju miałem całkiem ciepło, więc do rana powinno wyschnąć.
Dzień 131/132, 2/3.03.2019, Uturuncu – Huayllajara
123km, 7.4śr, 33.5max, 2420m w górę, 16h40m, -8-21°C
Drugie podejście do zdobycia na rowerze podjazdu na wysokość powyżej 6000 metrów n.p.m na wulkan Uturuncu. Podobnie jak podjazd na Aucanquilcha drogę na szczyt rozłożyłem na dwa dni. Do południa odpoczynek, popołudniu podjazd do wysokości powyżej 5000m n.p.m i nocleg, a z samego rana atak szczytowy. Wczoraj rano moim planem był dojazd powyżej 5000m n.p.m, ale po problemach na trasie musiałem zmienić plan. Droga na Uturuncu prowadzi z wioski Quetena z wysokości 4200m n.p.m, teoretycznie łatwiej niż na Aucanquilcha, tam podjazd zaczynałem z 3650m n.p.m, no i Aucanquilcha jest ponad 150 metrów wyższa. Przed południem zjadłem obiad, przepakowałem się, zostawiając sporo kilogramów bagażu w hostalu i ruszyłem w górę. Dosłownie 150 metrów dalej natrafiłem na pierwszą przeszkodę. Mały strumyk nad którym nie było żadnej kładki czy mostku. Jakoś udało mi się przeskoczyć po kamieniach prowadząc rower. Część drogi, kawałek dalej była zupełnie rozmyta i jechałem korytem wyschniętej rzeki. Kolejne kilometry trochę mocno piaskowe i grząskie. Za jakimś starym zakładem była kolejna przeszkoda wodna, tym razem musiałem ściągnąć buty i na dwa razy najpierw przenieść rower, a potem przyczepę. Potem było trochę kamieni i dopiero zaczął się nawet niezłej jakości szuter po którym o dziwo w większości jechałem do końca dnia. Na wysokości około 4600 metrów znajduje się szlaban. Klucz do kłódki można otrzymać w wiosce Quetena za 450Bs. od samochodu. W sumie nie rozumiem dlaczego pobierana jest opłata za wjazd. To nie park narodowy ani teren prywatny. Ale grunt, że ja nie miałem żadnych kłopotów z przedostaniem się pod górę. Im bliżej wieczora mocniej się chmurzyło, ale też prawie wcale nie wiało, co w sumie nawet mi pasowało. Po 18:00, kiedy byłem na wysokości 5300m n.p.m zaczął sypać śnieg. Szczęśliwie znalazłem jakieś ruiny zabudowań, w których rozbiłem namiot, chowając się przed wiatrem, który pod wieczór zaczął mocniej powiewać. Początkowo miałem problem z zaśnięciem na wysokości 5300m. Być może to już ta wysokość, kiedy mój organizm bardziej odczuwa skutki mniejszej ilości tlenu. Kiedy już udało mi się zasnąć, nad ranem obudził mnie mróz. Licznik wskazywał -8° w namiocie czyli na zewnątrz było jakieś -12°C. Po wschodzie słońca, wyszedłem z namiotu i ruszyłem w górę. Przebrany w ciepłe ubranie rowerowe byłem już wieczorem, żeby rano nie marznąć. Namiot był cały oszroniony, więc złożyłem go dopiero po powrocie z wulkanu. Droga pod wulkan w dalszym ciągu nie była zbyt stroma, bardziej przeszkadzały luźne kamienie. Powyżej 5500m n.p.m na drodze zaczął pojawiać się śnieg. Przewiany, twardy i zmrożony, lepszy do jazdy niż nawierzchnia drogi. Na wysokości około 5650m n.p.m jest bardzo stromy zakręt, a dodatkowo kilka przeszkód na drodze. Samochody terenowe mogą dojechać tylko do tego miejsca. Wyżej śladów kół już nie widziałem. Po drodze mija się sporo szczelin z których wydobywa się para o zapachu zgniłych jaj, czyli pewnie siarkowodór. Na wysokości 5700m jest ostry zakręt i tak zwane przejście na drugą dolinę. Ten odcinek był mocno ośnieżony i stromy, ale udało mi się go bezpiecznie przejść. Dalej droga była już bardziej płaska. Ponownie sporo śmierdzących wyziewów z ziemi. Dziś udało mi się wjechać i częściowo wejść na rekordową dla mnie wysokość 5805 metrów n.p.m. Rower zatrzymałem na przełęczy pomiędzy dwoma wierzchołkami wulkanu. Od głównego i wyższego byłem tylko 215 metrów niżej i niecałe 700 metrów dalej. Po kilku zdjęciach zacząłem zjazd. Nie było możliwości dalszego wjazdu po zupełnie ośnieżonej drodze, która zlewała się ze zboczem. Wjazd do wioski zajął mi ponad 2h. Łącznie z wioski do przełęczy pod wulkanem jest 30km i ponad 1650m przewyższenia. W Quetena zabrałem z hostalu swoje rzeczy i ruszyłem w drogę powrotną do wioski Huayllajara, w której spałem dwa dni wcześniej. Niestety drugi raz musiałem wjechać na przełęcz na 4900m n.p.m, co po przygodzie na Urutuncu już nie było takiej proste jak za pierwszym razem. 27km pod górę w ponad 3h. Do Huayllajara dojechałem po 19:00, ponownie objeżdżając Lagunę Colorada. Akurat zdążyłem na dwie godziny z prądem z wiosce, a tym samym z WiFi. Niestety w międzyczasie przyjechała grupka Rosjan i tak się dobierali do gniazdka elektrycznego przy routerze, że ten przestał działać.
Dzień 133, 4.03.2019, Huayllajara – Laguna Blanca
91km, 10.2śr, 33.0max, 1100m w górę, 8h51m, 6-14°C
Po wczorajszym ciężkim dniu, rano miałem straszną ochotę na dzień przerwy, odpoczynek, relaks. Niestety, kończyły mi się boliwiany, w sakwach też pusto. Przez ostatnie dni, poza tanimi obiadami, moją dietę uzupełniały tylko ciastka. I tak dobrze że przewidziałem taką możliwość na pustyni i jeszcze w La Paz wybrałem większą sumę pieniędzy na Boliwię. Po śniadaniu w hostalu (pancakes, jajecznica, bułka z marmoladą, kawa) ruszyłem w kierunku granicy z Chile. Najpierw czekał mnie podjazd na ponad 4950m n.p.m. Na tym odcinku najpierw dogoniłem, a potem przegoniłem dwóch Francuzów, którzy na rowerach chcieli przejechać z Uyuni do San Pedro. Strasznie cierpieli z powodu wysokości… Zbyt mało czasu przeznaczyli na aklimatyzację i pod górę prowadzili rowery. W pierwszej części dnia męczyłem się z nierówną i kamienistą nawierzchnią, a w drugiej przeszkadzał wiatr, ale za to droga już była trochę lepsza. Koło południa dojechałem do gejzera o nazwie Sol de la Mañana. W sumie to bardziej ciągle wydobywająca się z ziemi spora ilość pary wodnej niż gejzer, ale wokół niego były jeszcze inne atrakcje. Niedaleko gejzeru znajdował się otwór w ziemi z którego pod ogromnym ciśnieniem i sporym hałasem wydobywało się powietrze. Wokół było też wiele „kotłów” z gotującą się, bulgoczącą mazią. Gejzer znajduje się 2 kilometry od głównej drogi na wysokości ponad 4900 metrów n.p.m. Za gejzerem udało mi się pojechać dalej skrótem i nie musiałem się wracać. Kolejne 20km to przyjemność z jazdy po dobrym szutrze i zjazd do jeziora Laguna Salar. Przy jeziorze o turkusowym kolorze znajdują się baseny termalne, kilka skromnych hoteli i restauracji. Tutaj zjadłem obiad (ryż, nóżka z kurczaka i warzywa). Dalsza część trasy to 42km do „wioski” niedaleko granicy z Chile. Po drodze wjazd na przełęcz bez nazwy na prawie 4800m i zjazd do jeziora Laguna Blanca na 4400m. Na tym odcinku już bardzo przeszkadzał mi wiatr, który codziennie wzmaga się popołudniu. Nocleg za free na materacu w jedynym hostalu przy jeziorze Laguna Blanca. Nie miałem już pieniędzy na pokój. Wystarczyło tylko na kolację, śniadanie i kilka paczek ciastek, aby jutro dojechać do miasta San Pedro de Atacama w Chile. Poza hostalem stoi jeszcze budynek celników i strażników rezerwatu. Jutro żegnam Boliwię i ponownie wjeżdżam do Chile. Pod koniec dnia przekroczyłem 11000km od początku wyprawy!
Chacaltaya – szczyt 5300m – 16°21’13.95″S 68° 7’55.05″W z La Paz
La Paz – stolica Boliwii, najwyżej położona stolica Świata – 3800m
Droga Śmierci – La Paz – Coroico – 3
Płaskowyż Altiplano
Salar de Uyuni – 3664m
Cerro Uturuncu 6008m
Volcán Ollagüe 5868m
Curiquinca 5552m
Sairécabur Telescope 5525m
Volcán Acotango 5509m
Cerro Gigante 5286m
Chacaltaya 5260m
Ch’iyar Qirini 5194m
Lago Laramcota 5134m
Mullu Apachita 5018m
Antenas de Entel 4937m
Abra Laguna Morijon 4901m
Cumbre Apacheta 4871m
Abra Puca Loma 4804m
Rit’i Apachita 4792m
Paso del Condor 4730m
Abra Tres Cruces 4729m