Kolumbia

Drugi kraj Ameryki Południowej przez który przejechałem na rowerze podczas wyprawy przez Andy.

Dzień 14, 5.11.2018 El Topon – La Laguna
68km, 9.9śr, 45.6max, 2590m w górę, 6h50m, 10-22°C

Po bardzo deszczowej nocy poranek także mokry. Lać przestało dopiero przed dziewiątą, wtedy zdecydowałem się wyruszyć w kierunku miasta Pamplona oddalonego o 30km i położonego na wysokości ponad 2300m n.p.m. Wczoraj straciłem cztery godziny na granicy, a dziś kolejne trzy przez opady deszczu. Nic dziwnego, że nie mogę przejechać 100km dziennie. Praktycznie cały dzień miałem pod górę, dopiero pod koniec dnia, daleko za miastem Pamplona, kiedy zdobyłem przełęcz powyżej 3000m n.p.m było trochę w dół. Okazało się jednak, że kilka kilometrów dalej jest kolejna, wyższa przełęcz i już do wieczora kręciłem pod górę. Na przełęczy było sporo sklepów, jednak brak możliwości płacenia kartą. Nocleg w namiocie, na parkingu dla ciężarówek, na wysokości ponad 3200m n.p.m. Przez cały dzień mijałem grupki Wenezuelczyków. Kolumbia stara się im trochę pomagać. Stoją stacje Czerwonego Krzyża, patrole medyczne i punkty żywieniowe. Sami Kolumbijczycy też pomagają, podwożą ich samochodami dokarmiają po drodze.

Dzień 15, 6.11.2018, La Laguna – Los Curos
116km, 17.2śr, 1170m w górę, 56.8max, 6h44m, 7-29°C

W nocy na namiot spadło tylko kilka kropel, ale było bardzo wilgotno i cały namiot i rower pokryte były wodą. Rano w śpiworze miałem 31°C, przy temperaturze na zewnątrz namiotu 9°C. Śpiworek się spisał przy pierwszej chłodniejszej nocy. Wieczorem sądziłem, że wjechałem na przełęcz, ale kiedy rano ruszyłem w drogę, miałem jeszcze kilka kilometrów podjazdu. Przez kilka godzin przemieszczałem się na wysokościach 3300-3400m n.p.m. Klimaty i widoki już przyjemnie wysokogórskie. Na chwilę wjechałem do miasta Berlin w poszukiwaniu bankomatu. Był tylko oddział banku do którego dostęp mieli tylko klienci jednego z banków kolumbijskich. Z braku gotówki i możliwości płatności kartą musiałem zmienić trasę i zjechać do miasta Bucaramanga. Sam zjazd trwał półtora godziny, w dół zjechałem ponad 2500m na dystansie 46km. W końcu udało mi się zrobić zakupy i pojeść. Chwilę potem znalazłem też bankomat z którego wybrałem kilkadziesiąt tysięcy pesos. Podczas wyjazdu z miasta trafiłem na długi korek na głównej drodze. Okazało się, że motocyklista został potrącony przez autobus, niestety ze skutkiem śmiertelnym. Przykry widok. Wydaje mi się, że Kolumbijczycy jeżdżą o wiele szybciej i mniej bezpiecznej od Wenezuelczyków. Nocleg w Hospendaje przy drodze. Po dwóch mokrych nocach przydał mi się prysznic, pranie i suszenie. Przy okazji zmieniłem dętkę, z której powoli uciekało powietrze oraz przeczyściłem i przesmarowałem napęd.

Dzień 16, 7.11.2018, 0km, Odpoczynek

Wieczorem jeszcze wszystko było w porządku,  jednak w nocy coś złego zaczęło się ze mną dziać. Początkowo nie mogłem zasnąć i czułem, że jest mi coraz bardziej niedobrze. Potem było niestety tylko gorzej. Wymioty, biegunka, gorączka i osłabienie. Po  ciężkiej i nieprzespanej nocy postanowiłem, że muszę zrobić przynajmniej jeden dzień przerwy i wychorować swoje. Nie wiem czym się tak zatrułem, może wodą , może mlekiem, a może po prostu przez brudne ręce. Początki każdej w wypraw są zawsze najtrudniejsze. Zanim organizm przywyknie do nowego środowiska, klimatu, wysiłku i wysokości musi minąć trochę czasu. Przez tyle lat wypraw czy to w Azji, Afryce, Ameryce Północnej czy Australii nigdy nie miałem podobnych problemów. Najwyraźniej na Andyjskie bakterie jestem mniej odporny. Tak czy inaczej cały dzisiejszy dzień spędziłem w łóżku hotelowego pokoju. Sen, odpoczynek, uzupełnianie płynów to główne moje zajęcia. Mam nadzieję, że jutro będę w stanie jechać dalej i że to tylko jednodniowa niedyspozycja.

Dzień 17, 8.11.2018, Los Curos – Road 64
88km, 12.6śr, 62.1max. 2380m, 6h56m, 22-32°C

88km dziś, to i tak więcej niż się spodziewałem po wczorajszej niedyspozycji, a na uwagę zasługuje jeszcze ilość podjechanych metrów w pionie. Jeszcze w nocy miałem niewielką gorączkę, ale i tak czułem się na tyle dobrze, żeby jechać dalej. Kolejny dzień trzech przełęczy, ale tylko raz otarłem się o wysokość 2000 metrów. W Andach wliczanie sobie do zdobyczy tak niskich przełęczy to wstyd, więc tak naprawdę nie zdobyłem dziś nic. Po 72km dojechałem do miasta San Gil, gdzie kupiłem dętkę w małym rowerowym sklepie. U sprzedawcy i jego rodziny nagle zapanowało wielkie poruszenie. Wszyscy chcieli uzyskać ode mnie jak najwięcej informacji na temat roweru i sprzętu jaki mam. Ciekawiły ich nawet małe gadżety jak licznik i mały zestaw kluczy. Chwilę potem dosłownie zajechałem do restauracji, w której zjadłem obiad i trochę odpocząłem. Zajechałem, ponieważ, rower oparłem o ścianę wielkiej hali, w której była kuchnia i sporo stolików. Za frytki, kotlety z kurczaka, sałatkę, kawę oraz sok zapłaciłem prawie 10zł. Dalej, kiedy wyjechałem z miasta niestety odcięło mi prąd i więcej przesiedziałem na poboczu niż jechałem. Po 10km podjazdu na chwilę zrobiło się płasko, a potem lekko w dół, więc na koniec dnia wpadło jeszcze kilka troszkę łatwiejszych kilometrów. Nocleg za pozwoleniem właścicielki Tiendy (mały sklepik), w namiocie na tyłach budynku. Po rozbiciu namiotu zaczęło grzemić i błyskać się w oddali, ale jak zacznie padać to mam upatrzony fajny daszek pod który mogę przenieść namiot.

Dzień 18, 9.11.2018, Road 64
84km,10.5śr, 2100m w górę, 37.6max, 8h01m, 19-23°C

Pomysł z daszkiem znów się sprawdził. Nad ranem musiałem szybko przenieść namiot ponieważ zaczęło padać. Rano też wyruszyłem z półgodzinnym opóźnieniem z powodu deszczu. Ale miałem za to okazję wypicia domowej, świeżo palonej kolumbijskiej kawy, którą poczęstowała mnie właścicielka Tiendy. Do miasteczka Mogotes jechało się bardzo przyjemnie, niewielki podjazdy, zjazdy, trochę płaskiego. Za Mogetes zaczął się koszmar. Skoczył się asfalt, zaczęły się kamienie i większe procenty. Wyjaśniło się już dlaczego ta droga krajowa jest tak mało uczęszczana. Na pierwszą przełęcz wdrapałem się po ponad dwóch godzinach. Potem był stromy zjazd do miasteczka San Joaquin i nieco prostej do kolejnego miasteczka Onzaga. Oczywiście nie oznaczona przełęcz miała wysokość ponad 2600 metrów. Szkoda tylko, że większość czasu jechałem w mleku i nic nie było widać. W Onzaga zatrzymałem się w przyjemniej restauracji. Zamówiłem frytki z kurczakiem i sałatką. Na przystawkę dostałem jeszcze małą porcję zupy, na deser kawałek ciasta i kompot. Rachunek mnie naprawdę zaskoczył. Za cały ten zestaw zapłaciłem 6500 pesos czyli w przeliczeniu niewiele ponad 5zł. Takie obiady mogę jeść codziennie 🙂 Kiedy już się zebrałem i zacząłem drugi podjazd pogoda znów zaczęła się psuć i co chwilę popadywało. W końcu zaczęło lać i musiałem się schować. Prawie godzina czekania przekreśliła możliwość zdobycia przełęczy przed wieczorem. Na pół godziny przed zmrokiem postanowiłem zatrzymać się na noc w jednej z przydrożnych szop. Mijałem kilka otwartych podczas podjazdu. Wybrałem nieźle, bo miałem nawet prąd. Pomimo wysokości nie było zbyt zimno, więc nawet nie rozkładałem namiotu, tylko położyłem się na drewnianych drzwiach, na karimacie i w śpiworku. Pod wieczór na motorze przyjechał właściciel szopy i przyległych pól, ale nie miał nic przeciwko, abym spał w jego szopie. Wczoraj i dziś minąłem wiele dziko rosnących krzaków kawy z dojrzałymi owocami. Aż szkoda patrzeć jak tyle milionów ziaren nie jest zbieranych. Niektóre krzaki wręcz uginały się pod naporem owoców. Najwyraźniej, te dziko rosnące krzaki nie są najwyższej jakości, albo po prostu ziarna zbiera się ze specjalnych licencjonowanych plantacji.

Dzień 19, 10.11.2018, Road 64 – Duitama
84km, 14.2śr, 55.5max, 1300m w górę, 5h50m, 14-26°C

Noc cicha i co najważniejsze sucha. Rano miałem 14 stopni, więc nawet nie było jak zmarznąć. Aby dotrzeć na przełęcz potrzebowałem jeszcze prawie dwóch godzin. Na przełęcz było tylko kilka drogowskazów, ale jak już zdążyłem się przyzwyczaić, żadnej nazwy przełęczy i oznaczenia wysokości. Pod samą przełęczą było sporo zakrętów i serpentyn, za przełęczą, zamiast zjazdu, płaskowyż. Dzięki temu jeszcze przez parę kilometrów utrzymałem niewiele niższą wysokość niż przełęcz. Kiedy dojechałem do głównej, asfaltowej drogi, także od razu nie było z górki. W pierwszej napotkanej przydrożnej restauracji zjadłem śniadanie (jaja sadzone, kawałek sera, bułka, napój o dziwnym smaku) Co eiakawe po kilkunastu kilometrach wdrapałem się na wzgórze wyższe niż przełęcz na którą wjeżdżałem prawie dwa dni. Potem był zjazd aż do miasta Belen. Tutaj spotkałem kolarza, który potem towarzyszył mi aż do miasta Duitama. W Duitama zostałem na noc w starym, tanim hotelu w centrum miasta.

Dzień 20, 11.11.2018, Duitama – Butaga
100km, 12.7śr, 51.2max, 1945m w górę, 7h58m, 17-26°C
100km na stulecie Niepodległości Polski 😊

Piękny dzień z główną atrakcją w postaci dużego jeziora Lago de Tota, którego lustro znajduje się na wysokości 3000m n.p.m. Przez cały dzień mijało mnie setki kolarzy na rowerach szosowych i górskich. Okolice miast Duitama i Sagamoso to prawdziwa mekka cyklistów. Tak wielu osób na rowerach i sklepów rowerowych w Ameryce Południowej jeszcze nie widziałem. Dzień zacząłem od płaskiego odcinka do miasta Sagamoso. Potem czekał mnie 14km podjazd na przełęcz powyżej jeziora Tota i niewielki zjazd prawie do lustra jeziora. Ponownie większość dnia powyżej wysokości 3000 metrów. Nie wiem czy dziś w Kolumbii było jakieś święto czy Kolimbijczycy każdą niedzielę świętują w ten sposób, ale w okolicach Kościołów i Placów kościelnych było kilka procesji, pieczenie mięsa i fajerwerki. Na mały obiad zatrzymałem się tuż przed zjazdem na kolejną przełęcz w miasteczku Tota. Dalsza część jazdy była już głównie szutrowa. Wjechałem na dość prostą przełęcz pomiędzy miasteczkami Tota i Pesca, a następnie jeszcze kolejne kilkanaście kilometrów pod kolejną przełęcz. Nocleg w namiocie, na zadaszonym boisku szkolnym w wiosce Butaga powyżej 3000 metrów.

Dzień 22, 12.11.2018, Butaga – Choconta
110km, 14.6śr, 56.1max, 1800m w górę, 7h29m, 12-25°C

Jakby nieco łatwiejszy dzień. Noc na boisku spokojna i bezdeszczowa. Rano w godzinę uporałem się z przełęczą powyżej 3500m n.p.m. Potem zjechałem do miasta Toca, gdzie zatrzymałem się na kawę i śniadanie w jednej z kilku Panaderii w centrum. Przez kolejne miasto Tunja tylko się otarłem i od razu ruszyłem w kierunku Bogoty. Kiedy przystanąłem na jednej że stacji paliw, zauważyłem mały budyneczek, w którym za darmo można się napić małej czarnej kawy (Tinto). Takie espresso dla kierowców 🙂 Było również WiFi i miejsce do ładowania smartfonów. Kolumbia potrafi zaskoczyć pozytywnie 🙂 Dalszą część jazdy drogą przypominającą autostradę. Przez kilkadziesiąt kilometrów jakie przejechałem tą drogą, nie było nawet jednego płaskiego kawałka. Same podjazdy I zjazdy na wysokości 2700-2900m. Dopiero do miasta Choconta był dłuższy zjazd i najniższa wysokość na jakiej dziś byłem.

Dzień 23, 13.11.2018, Choconta – Bogota
103km, 13.7śr, 56.9max, 1870m w górę, 7h29m, 12-21°C

Poranek wyjątkowo chłodny, pochmurny. Tylko 12°C, mgliście i wilgotno. Na szczęście z każdą godziną niebo przecierało się coraz bardziej i chwilami nawet wychodziło słońce. Po około 20km zjechałem z głównej drogi autostradowej i kolejne kilkanaście kilometrów jechałem wzdłuż jeziora zaporowego. Droga niezbyt górzysta i ruch samochodowy o wiele mniejszy. O 10:30 miałem już ponad 50km, więc mogłem sobie pozwolić na dłuższą przerwę w Panaderii na kawę i ciastka 🙂 Dopiero niedaleko od granicy miasta zaczęło się więcej podjazdów. Wjechałem na ponad 3000 metrów na przełęcz, na której znajduje się punkt poboru opłat i granica miasta, Patios. Potem wcale nie było łatwiej. Aby nie wjeżdżać do centrum miasta i nie przepychać się przez gąszcz ulic wybrałem boczną, górską drogę. Przez kilka kilometrów droga prowadziła wśród osiedli i farm, aby w najwyższym punkcie przebiegać przez las. W planach miałem jeszcze wjazd na jeden ze szczytów Bogoty, Monserrate, jednak deszcz po raz kolejny mi przeszkodził i musiałem jechać od razu do hostelu. Na Monserrate nie byłem, ale i tak wjechałem na wyższą przełęcz niż samo wzgórze. Nocleg w tanim i bardzo mało komfortowym hostelu w dzielnicy La Candelaria.

Dzień 24, 14.11.2018, Bogota – Cambao
139km, 18.5śr, 49.8max, 1005m w górę, 7h32m, 14-31°C

Noc w hostelu jakoś przebolałem. Łóżko tylko sprawiało wrażenie z czystą pościelą. Wolałem spać w swoim śpiworze. Co chwilę się ktoś się kręcił i hałasował. Po czwartej rano kończyła się chyba jakaś impreza, bo przez dziesięć minut strzelały fajerwerki. Tyle dobrze, że przynajmniej nie dałem się okraść, czego nie mogło powiedzieć dwóch innych gości hostelu. Z hostelu do głównego placu Plaza de Bolivar miałem dosłownie kilka minut jazdy. Na skrzyżowaniach pełno wojska i policji pilnujących porządku. Pokręciłem się chwilę na placu, porobiłem kilka zdjęć Katedry, Kapitolu, okolicznych muzeów i Urzędów Państwowych. Na 13stej ulicy minąłem kilkanaście sklepów rowerowych, jednak wszystkie były otwarte od 9:00, więc nie czekałem do otwarcia. Od samego rana w mieście był ogromny ruch, hałas i mega smog. Tu nikt w piecach nie pali, ale samochody wydzielają straszliwe ilości spalin. Widać że mieszkańcy są tego świadomi, bo wielu z nich chodzi i jeździ na rowerach w maseczkach, chustach na ustach i maskach anty-smogowych. Po godzinie udało mi się sprawnie wyjechać z centrum Bogoty. Prawie cały czas było lekko w dół lub płasko, więc miałem ułatwione zadanie. Po około 30km wjechałem na bardzo łatwą przełęcz powyżej 2700m. Dalej było już głównie w dół z dwoma małymi podjazdami na 1700 i 1800 metrów. Chciałem znaleźć miejsce do spania zanim całkowicie zjadę do doliny rzeki Magdalena. Niestety, nie bardzo było gdzie się rozbić. Same strome zbocza wzdłuż drogi lub ogrodzone tereny uprawne. Przed zmrokiem zjechałem do osady Cambao nad ogromną rzeką. Był tam jeden hotel, ale właściciel chciał aż 35000 pesos za pokój (40zł), więc przejechałem most i zapytałem o możliwość rozbicia namiotu na ranczu. Właściciel nie miał nic przeciwko. Po raz kolejny przećwiczyłem szybkie rozkładanie namiotu z powodu komarów, które poczuły moją słodką krew. O 20:00 w namiocie miałem wciąż 31°C i ciężko mi było zasnąć w takim ukropie.

Dzień 25, 15.11.2018, Cambao – Villahermosa
89km, 10.2śr, 50.2max, 2730m w górę, 8h38m, 22-34°C

W nocy konie trochę galopowały po ranczo, ale i tak, jak zrobiło się chłodniej, spało mi się o niebo lepiej niż w hostelu w Bogocie. Początek dnia jeszcze w miarę płaski, ale od wioski Armero miałem już praktycznie cały czas pod górę. Do południa znów poczułem gorący i wilgotny nizinny klimat Kolumbii. Słońce mocno grzało, a na dodatek jeszcze ta wilgoć w powietrzu. Dopiero powyżej 1500 metrów zrobiło się przyjemniej. Przez większość dnia poruszałem się przy plantacjach kawy i bananów. To jak dotąd najbardziej „kawowy” dzień w Kolumbii. Niektóre krzewy z owocami rosły dosłownie przy drodze. Widziałem też, jak plantatorzy ręcznie zbierają ziarna kawy, wybierając duże i czerwone owoce, w środku których znajduje się jasne, ale twarde ziarnko kawy. Powyżej miasta Libano wjechałem na  przełęcz Mirador La Polka na wysokość 1800 metrów, by potem zjechać na około 1300m. Momentami jeszcze zamiast asfaltu było błoto lub kamienie co nie ułatwiało jazdy. Na sam koniec dnia czekał mnie podjazd do uroczego, małego miasteczka Villahermosa na wysokości ponad 2150 metrów. Do miasteczka dojechałem równo z zachodem słońca. Udało mi się znaleźć tani hotel, praktycznie na głównym placu miasteczka, na przeciwko Kościoła. Szybki prysznic, zakupy i można odpoczywać 🙂

Dzień 26, 16.11.2018, Villahermosa, odpoczynek, 0km

Po wczorajszym bardzo ciężkim dniu, dziś zdecydowałem się na dzień odpoczynku od jazdy. Muszę trochę zregenerować siły i dać odpocząć mięśniom. W Andach kolumbijskich nie ma łatwo, jest naprawdę sporo kręcenia w górę. Wczorajsze przewyższenie powyżej 2700 metrów dało mi bardzo popalić, a przede mną kolejne dwa dni naprawdę wysokiego kręcenia. Urokliwe i małe miasteczko Villahermosa idealnie nadaje się na taki luźny dzień. Nie ma tu zbyt wielu mieszkańców, miastowego zgiełku. Kilka uliczek, bank, dwa hotele, szkoła. Życie w miasteczku toczy się wokół małego Placu Ratuszowego z Kościołem, urzędem miasta, paroma sklepami i restauracjami. Dzień spędziłem siedząc przy rynku do którego z pokoju rodzinnego hotelu miałem pół minuty drogi. Przespacerowałem się po uliczkach, zjadłem śniadanie w małej panaderii w rynku, a na podwieczorek bombę witaminową ze świeżych owoców (banany, mango, granadilla, marakuja, jabłko). Dzięki gościnności właścicielki hotelu udało mi się skorzystać z pralki i wyprać wszystkie przepocone rzeczy. W końcu zająłem się też rowerem. Sprawdziłem cały osprzęt, wymieniłem klocki hamulcowe i ponownie zadbałem o napęd. Wszystko działa jak trzeba poza nóżką, która zaczyna się trochę przekrzywiać. Najwyraźniej rower dla niej jest za ciężki i zbyt wiele już nie wytrzyma. Popołudniu miałem mały wypadek, wypadł mi z ręki bidon z wodą i urwał się ustnik. Myślę, że da się go jakoś skleić.

Dzień 27, 17.11.2018, Villahermosa – Letras
86km, 9.0śr, 43.7max, 3260m w górę, 9h30m, 9-26°C

Po dniu odpoczynku na trasę wyruszyłem z nowym zapasem sił. Trochę świeżości w nogach bardzo się dziś przydało. Bardzo ciężki i wymagający etap zakończony aż trzema rekordami wyprawy. Najwyższe przewyższenie dzienne, czas jazdy i nocleg na najwyższej wysokości. Oczywiście zaczynając dzień nie planowałem takich rekordów i z pewnością będą one poprawiane z biegiem wyprawy. Miasteczko  Villahermosa leży na wzgórzu, więc na początek dnia miałem trochę w dół. Kolejne dwa miasteczka Casablanca i Herveo także leżą na wzgórzach na wysokościach powyżej 2100 i 2400m n.p.m. i do obu trzeba było się już trochę wspinać. Za Herveo znów było w dół, ale znacznie poprawiła się jakość jazdy bo skończył się szuter, błoto i kamienie, a powrócił asfalt. Ogólnie cały ten region jest bardzo Awokadowy, bardzo dużo tu plantacji awokado. Mijało mnie wiele ciężarówek zapakowanych do brzegi skrzyniami z awokado. Dalej było już tylko pod górę do skrzyżowania z drogą numer 50 w Delgaditas. Droga 50 to główna droga krajowa Kolumbii oraz odcinek słynnej drogi PanAmericana. Ostatnie 700 metrów podjazd z Delgaditas do Letras jechało się już bardzo przyjemnie, ale w większym ruchu samochodowym z ciężarówkami i autobusami. Kilka kilometrów przez Letras był jeszcze krótki stumetrowy zjazd, ale końcówka nie była wymagająca. Do osady na przełęczy Alto de Letras dojechałem już po zmroku. O nocleg zapytałem w jednej z przydrożnych restauracji. Starsza kobieta z tiendy wynajmowała mały pokoik w swojej chacie za 10.000 pesos. Zamiast szukać po ciemku miejsca na robicie namiotu skorzystałem z okazji. Dwie godziny później słyszałem jak pada deszcz, więc decyzja była słuszna. Na wysokości ponad 3600m n.p.m temperatura wieczorem wynosiła tylko 9°C.

Dzień 28, 18.11.2018, Letras – Chinchina
85km, 14.6śr, 53.7max, 1180m w górę, 5h47m, 6-27°C

W starej nieogrzewanej chacie nie było za ciepło, więc wolałem spać w swoim śpiworze. Rano w pokoju tylko 10°C, a na zewnątrz o kilka mniej. Poranek był jednak słoneczny i promienie szybko ogrzewały chłodne powietrze. Z przełęczy od razu mogłem dostrzec ogromną wulkaniczną górę Nevado de Ruiz, która była moim głównym dzisiejszym celem. Kolejny raz się zawiodłem ponieważ na przełęczy nie było tablicy z nazwą i wysokością przełęczy. Zanim się dobrze rozpędziłem w dół, to dojechałem do skrzyżowania od którego prowadziła droga pod wulkan. Kilkanaście kilometrów dalej i jakieś 800 metrów wyżej zawiodłem się ponownie. Rowerem można było dojechać tylko do granicy parku narodowego. Ze względu na wysoką aktywność wulkanu Nevado de Ruiz możliwe są tylko organizowane przez park wyjazdy samochodem terenowym do wysokości około 4500 m n.p.m. Innej możliwości dotarcia pod szczyt nie ma, no chyba że na partyzanta, jakąś dziką boczną drogą, oczywiście mając na uwadze konsekwencje ze strony parku. W każdym razie dojechałem do miejsca zwanego Bresas na wysokość 4138m n.p.m. Droga pod szczyt wulkanu jest jedną z najwyższych, o ile nie najwyższą drogą w Kolumbii, więc tym bardziej jest mi przykro z braku możliwości wjazdu rowerem powyżej głównej bramy parku. Przekonałem się dziś jak zmienna jest pogoda w Andach. Na ponad 4000 metrów w słońcu było 22°C, a kiedy zjechałem na wysokość chmur na niecałe 3000 metrów temperatura spadła do 10°C. Mając do wyboru dwie drogi do miasta Manizales, oczywiście nieświadomie wybrałem tą gorszą przez Termales. Asfalt szybko się skończyć i prawie do Manizales zjeżdżałem po  mocno kamienistej drodze mijając hotel górski i małe sanktuarium. W Manizales zatrzymałem się w jednej z restauracji na odpoczynek i chwilę potem zaczęło lać, więc z chwili zrobiła się godzina. Przynajmniej miałem internet i udało mi się umówić na spanie w mieście Chinchina u Hernando z Warmshowers. Przyznam, że spałem już u wielu WS, ale Hernando mnie zaskoczył swoją „La casa de cyclista” 🙂 Oczywiście pozytywnie. W apartamencie, w którym spałem był przedpokój, kuchnia i łazienka. Pokoju jakoś nie mogłem znaleźć, ale i tak miałem dobrze, bo prawie całą noc padało, a ja miałem ciepłe i suche miejsce do spania.

Dzień 29, 19.11.2018, Chinchina – Alto de la Linea
88km, 11.8śr, 46.9max, 2360m w górę, 7h36m, 17-28°C

Zanim się jeszcze dobrze nie rozbudziłem słyszałem jak krople deszczu mocno uderzają o cienki blaszany dach. Wstałem jak zwykle przed 6:00, ale udało mi się wyruszyć o 6:30 bo deszcz przestał padać jak tylko zrobiło się całkiem jasno. Planem na dziś było podjechanie jak najbliżej przełęczy Alto de la Linea. O 13:30, miałem już 80km, a do przełęczy „tylko” 23km. Ale na tych ostatnich 23km było jeszcze 1500m pionowo w górę, a ja w nogach miałem już 1600m. Pomiędzy miastami Chinchina a Calarca było kilka wzgórz do pokonania, ale i tyle samo zjazdów. Od miasta Calarca średnie nachylenie wynosiło około 7-8%, a maksymalne 12%, więc podjazd do najłatwiejszych nie należy. Mimo wszystko to główna droga krajowa Kolumbii łączącą duże miasta Armenia i Ibague, przez którą przejeżdża cała masa ciężarówek i autobusów. O 16:00 byłem na wysokości 2300m i burza zmusiła mnie do godzinnego postoju. Wiedziałem już, że nie uda mi się zdobyć przełęczy przed zachodem słońca. Jeszcze względnie suchym udało mi się dojechać do zajazdu dla kierowców i po raz kolejny przez deszcz byłem zmuszony spać w tanim Hospendaje. Decyzja mimo wszystko słuszna, bo padało przynajmniej do czasu aż zasnąłem.

Dzień 30, 20.11.2018, Alto de la Linea – Tulua
144km, 17.4śr, 53.3max, 2260m górę, 8h25h, 11-33°C

W nocy kilka razy obudziły mnie parkujące obok zajazdu ciężarówki. Rano szybko się zebrałem, aby jak najszybciej uporać się z przełęczą. Udało się wjechać w niecałe dwie godziny. Było mi lżej, bo przyczepę zostawiłem w zajeździe, nie było sensu wjeżdżać z całym zestawem na górę, żeby za chwilę zjeżdżać tą samą drogą. Takie rozwiązanie będę częściej stosował w Ekwadorze. Tam, będę się głównie poruszał drogą PanAmericana i wjeżdżał na przełęcze po obu stronach głównej trasy na południe. Im wyżej tym podjazd robił się coraz bardziej stromy. W najbardziej stromej części było około 15% nachylenia. Ciężarówki bardzo wolno wjeżdżały na przełęcz, a jeszcze wolniej z niej zjeżdżały. Mimo, że droga jest bardzo szeroka, to trwają prace nad drugą nitką drogi, aby docelowo stworzyć dwie osobne drogi z dwoma pasami ruchu w każdym kierunku. Cześć takiego rozwiązania już funkcjonuje w dolnej części podjazdu. Powyżej trwa budowa tuneli i wysokich wiaduktów. Na ostrych zakrętach i nawrotach stoją „pomagacze”, którzy starają się kierować ruchem ciężarówek, a przy okazji zrobić trochę pesos w ten sposób. Często dwie długie ciężarówki mijające się na zakręcie mają za mało miejsca. Kierujący zestawami nie widzą siebie na wzajem za zakrętem, pomagacze wstrzymują z reguły ciężarówkę która zjeżdża w dół, a ta jadąca pod górę ma możliwość łatwiejszego przejechania. Po 9:00 byłem już na dole w mieście Caralca i kierowałem się na południe do sporego miasta Tulua, gdzie miałem omówiony nocleg przez Warmshowers. Do miasta miałem ponad 85km, ale wiedziałem, że Tulua znajduje się dużo niżej niż Caralca. Nie przewidziałem tylko, że po drodze będę miał jeszcze jeden podjazd do miasta Sevilla, które leży na wysokości ponad 1800m n.p.m.  Z Sevilli miałem już zjazd do szerokiej doliny rzeki Tulua, a potem także łatwe 23km do samego miasta. W Tulua miałem mały problem ze znalezieniem adresu pod który miałem się udać. W Kolumbii liczy się nie tylko numer ulicy, ale także numer głównej ulicy (carretery) do której przypisany jest numer domu. W końcu z pomocą ochrony osiedla udało mi się dotrzeć do domu Otto i jego żony Marii. Okazało się, że oboje są pastorami, a ponieważ mają dzieci, nie bardzo mogą obecnie podróżować, więc zapraszają podróżników do siebie.

Dzień 31, 21.11.2018, Tulua, 0km, odpoczynek

Nad ranem rozpadało się tak bardzo, że aż się przebudziłem. Do 8:00 rano lało jak z cebra, a potem niewiele mniej. Prognozy nie były zbyt optymistyczne, więc zdecydowałem na dzień przerwy od jazdy i odpoczynek w domu Otto i Marii. Przestało padać dopiero w okolicach południa. Razem z Marią i Otto wybraliśmy się na przejażdżkę samochodem po mieście, zakupy i słodkie przekąski. Oboje bardzo się starali, żebym czuł się u nich w domu jak i siebie, za co jestem im bardzo wdzięczny. W końcu miałem okazję zjeść nowe kolumbijskie owoce tropikalne. Z pięciu nowych najbardziej smakowała mi Pitahaya czyli smoczy owoc. W środku ma przezroczysty miąższ z małymi czarnymi pestkami. Przy tym jest bardzo soczysty i słodki. Jak zawsze przy okazji przerwy w jeżdżeniu podstawowe obowiązki to pranie i mały serwis roweru.

Dzień 32, 22.11.2018, Tulua – Corinto
150km, 19.3śr, 41.8max, 780m w górę, 7h45m, 22-34°C

Bardzo łatwy i autostradowy dzień, bez większych podjazdów na całej trasie. Rano pożegnanie z rodziną Otto i szybki wyjazd z Tulua. Przez większość dnia jechałem wzdłuż pól z trzciną cukrową, która w Ameryce Południowej jest podstawową rośliną do produkcji cukru i zimnych napojów sprzedawanych na ulicach. Sok z trzciny wyciska się i podaje z zimną wodą z lodem. Przed południem skorzystałem z zaproszenia Hectorino, który mieszka w małym miasteczku Costa Rica. Hectorino pomaga podróżnikom rowerowym przemierzającym Kolumbię. Zarówno on, jak i Otto ostrzegł mnie przed grupami zbrojnymi, które znajdują się w okolicznych górach, z tego względu rezygnuję z wjazdu na kolejną mało ważną przełęcz i jadę prosto do kolejnego miasta Popayan, gdzie mam umówiony kolejny nocleg dzięki Hectorino.
Przez cały dzień było mi trochę za gorąco maksymalna temperatura wynosiła aż 34°C. Kilka razy próbowałem upolować w obiektywie aparatu małą czarną papużkę, ale niestety była zbyt szybka i płochliwa. Kolacja po raz kolejny owocowa. Soczysty ananas i dwie odmiany mango 🙂 Dzień bardzo udany pod względem jazdy z dwoma rekordami, dziennej średniej i dziennego dystansu.

Dzień 33, 23.11.2018, Corinto – Popayan
115km, 15.4śr, 64.2max, 2140m w górę, 7h28m, 22-29°C

Zupełnie odmienny dzień od wczorajszego zbyt łatwego. Spore dzienne przewyższenie jak na trasę bez zdobywania czegokolwiek. Od rana same podjazdy, zjazdy i wzniesienia w tendencją rosnącą. Przed południem było mi jeszcze trochę za ciepło, ale z każdą godziną wspinałem się coraz wyżej i robiło się coraz bardziej pochmurno, więc temperatura zaczęła spadać. Po południu zaczęło trochę kropić, a na poważnie rozpadało się jak już dojechałem do miasta Popayan. Rząd chyba na poważnie zabrał się za zwalczanie grup zbrojnych które grasują w okolicach. Co około 10km mijałem wojskowe jednostki z ciężkimi karabinami maszynowymi i transporterami opancerzonymi z działkami. Sporo było też policji na trasie do Popayan. Nocleg miałem mieć u jednego z Warmshowersów w Popayan, ale deszcz i problem ze znalezieniem WiFi wywrócił moje plany do góry nogami. Po znalezieniu WiFi skontaktowałem się z Hectorino, który momentalnie poinformował o moim przybyciu swojego przyjaciela z Papayan. Boris niestety nie mógł mi pomóc z noclegiem, więc znalazłem hostel w Papayan w którym miałem zostać na noc. Miałem… zanim pojechałem do hostelu Boris bardzo chciał mnie przestawić swojemu przyjacielowi, który prowadzi restaurację. Właściciel restauracji był pod takim wrażeniem mojej podróży, że zaproponował mi nocleg w pomieszczeniu na tyłach budynku restauracji. Na kolację dostałem wielkiego hamburgera i butle coli. I tak zamiast spać w hostelu lub u Warmshowersa miałem kolejne ciekawe i szczęśliwe zakończenie dnia.

Dzień 34, 24.11.2018, Popayan – Popayan
86km, 12.6śr, 45.6max. 2010m w górę, 6h50m, 18-24°C

Po nocy spędzonej na restauracyjnej podłodze rano czekało na mnie jeszcze śniadanie z szefem restauracji Babanos. Potem ruszyłem w górę w kierunku wulkanu Purace. Trasa mimo, że trudniejsza zmęczyła mnie o wiele mniej niż wczorajsze pagóry. Po drodze i po namyśle zmieniłem trochę plan na kolejne kilka dni. Zamiast męczyć się po kamieniach na przełęcz która ma zaledwie 3100m i robiąc pętlę do miasta Pesto o 100km dłuższą, jadę bezpośrednio na południe do Pesto główną Panamericaną.  Na trasie wyprawy mam jeszcze tak wiele, dużo wyższych podjazdów, że nie ma sensu piłować po kamieniach dwa dni. Szkoda sprzętu i sił. A dziś wjechałem na wysokość 3315m n.p.m do przełęczy, a raczej rozdroża pod wulkanem Purace. Na wulkan można wejść, a nawet wjechać rowerem ale tylko w niedziele. Ponieważ to Park Narodowy, goście przyjmowani są tylko w niedzielę. Wulkan Purace wciąż jest aktywny, jego wysokość to 4600m, a ostatnia erupcja była w 1977 roku. Z góry, po przeciwnej stronie głębokiej doliny widziałem spory wodospad o nazwie Cascada la Ermita. Niestety samego wulkanu nie udało mi się wypatrzeć z  powodu chmur. Na rozdroże wjechałem bez przyczepy, tą zostawiłem w restauracji w wiosce Purace na wysokości ponad 2850m n.p.m. Na rozdrożu widziałem, że chmury zaczynają straszyć deszczem i godzinę potem już musiałem się chować przed ulewą. Do Papayan zabrakło mi niecałe 10km i ponad pół godziny siedziałem pod dachem małej tiendy. Wczoraj popełniłem mały błąd i zarezerwowałem miejsce w hostelu przez portal booking.com. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że nocleg spędzę w restauracji. Ponieważ lepiej mi płacić kartą niż z powodu ograniczeń kwotowych wypłacać pieniądze z bankomatów, sądziłem, że zapłacę kartą za nocleg bookując nocleg na booking.com. Plany chwilę potem się zmieniły, a ja za odwołanie rezerwacji i tak musiałbym zapłacić tyle ile kosztuje nocleg. Po dotarciu do hostelu okazało się jednak, że moja rezerwacja została anulowana i nie muszę nic dodatkowo dopłacać. Przy okazji mogłem wysuszyć buty, które rano jeszcze były wilgotne po wczorajszej ulewie, a po południu ponownie po szybkim gorącym prysznicu ruszyłem na szybkie zwiedzanie miasta oraz zakupy. Tym razem wzorowy hostel w samym centrum miasta, niedaleko placu głównego. W hostelu czułem się trochę jak w hotelu bo w dormitorium spałem sam 🙂 Zupełnie inny klimat hostelu niż w Bogocie, a przede wszystkim czysto. Hostel oczywiście znajdował się w kolonialnym budynku. W pokoju okno znajdowało się na wysokości około trzech metrów i aby przez nie wyjrzeć trzeba było wejść na kilka schodków pod oknem. Popayan nazywane jest Białym Miastem, ponieważ wszystkie budynki w centrum malowane są na biało. To również jedno z dwóch najlepiej zachowanych w Kolumbii miast kolonialnych.

Dzień 35, 25.11.2018, Popayan – El Bordo
85km, 16.0śr, 63.max, 1440m w górę, 5h18m, 22-34°C

Szybki, w miarę łatwy i krótki etap do El Bordo. W taki dzień jak dziś powinienem wykręcić ponad 120km, ale z zaproszenia przez Borisa musiałem skorzystać. Zanim wyjechałem z Popayan, jeszcze raz przejechałem przez centrum miasta. Zaraz po wschodzie słońca białe ulice przybierają nieco różowe kolory. Wyjazd z miasta zajął dosłownie chwilę, dalej główną Panamericaną jechałem na południe do miasteczka El Bordo. W El Bordo czekał na mnie Boris ze społeczności wspierającej podróżników rowerowych przemierzających Kolumbię, ten sam który pomógł mi w Popayan. Początkowo wjechałem prawie na 2000 metrów, ale potem były dwa zjazdy w doliny i ostatecznie dzień zakończyłem na wysokości niecałych 1000m n.p.m. Upał i komary powróciły. Droga z Popayan do El Bordo też jakby gorsza. Sporo dziur na które musiałem uważać oraz uskoków na których trzeba było zwalniać. W El Bordo szybko znalazł mnie Boris. Popołudniu zabrał mnie na przejażdżkę na małą plantację owoców mango, bananów, kakao i guayaba. Wieczorem przez miasto przeszła spora burza z błyskawicami i ulewą, przynajmniej na chwilę zrobiło się chłodniej.

Dzień 36, 26.11.2018, El Bordo – El Manzano
95km, 16.1śr, 55.6max, 1610m w górę, 5h54m, 22-29°C

Wieczorem burza, a rano ulewa. Do 9:00 nie byłem pewien czy w ogóle uda mi się wyruszyć na trasę. Potem się trochę uspokoiło i zdecydowałem się jechać. Okazało się, że dzisiejszy etap nie był zbyt wymagający i dlatego udało mi się wykręcić 95km do wieczora. Ponad 30km jechałem w deszczu, tylko przez chwilę chowając się przed mocniejszym opadem.  Trochę mi się tu zrobiła mała pora deszczowa. Da się zauważyć zależność, że najczęściej pada popołudniami i w nocy, a rano z reguły jest w miarę pogodnie. Listopad i grudzień nie są najbardziej deszczowymi miesiącami w roku w Kolumbii, to i tak pada sporo. Pewnie między innymi dlatego roślinny rosną tutaj jak szalone. Dzisiejsza trasa prowadziła bardziej po dolinach rzek niż po górach. Przejechałem przez kilka mostów i zjechałem na „niskość” poniżej 700m n.p.m. Na koniec dnia mała wspinaczka na 1400  metrów i suszenie w tanim hotelu, w którym pracowali sami Wenezuelczycy. Pomału zbliżam się do granicy z Ekwadorem i ponownie widuję większe grupki migrantów z Wenezueli. Z tego co widziałem, to Wenezuelczycy chętnie sobie pomagają poza swoim krajem. Pracownicy hotelu podzielili się obiadem i pozwolili wziąć prysznic kilku wędrowcom.

Dzień 37, 27.11.2018, El Manzano – Pasto
74km, 2700m w górę, 18-25°C

Jeszcze rano miałem ambitne plany przejechać przez Pasto, wjechać na przełęcz i wrócić do Pasto na nocleg u Dorys z Warmshowers. Trochę jak zwykle przeszkodziła pogoda, szczególnie w drugiej części dnia, ale też było więcej przewyższeń niż się spodziewałem. Na dzień dobry zjechałem na prawie 1000m n.p.m i dopiero porem zaczął się właściwy podjazd do Pasto. Okazało się też, że przed Pasto trzeba  wjechać na przełęcz na prawie 2900 metrów, a potem zjechać do miasta na około 2500-2600 metrów. I tak kiedy dojechałem do Pasto miałem w nogach ponad 2700m podjazdów, więc o przełęczy powyżej 3000m mogłem już zapomnieć. I tak w Pasto się rozpadało, więc przejechałem się tylko przez ścisłe centrum miasta i udałem się do domu Dorys. Zamiast Dorys, w domu był Luis Antonio z Meksyku, który podróżuje przez Kolumbię na rowerze. Dobrze, że chociaż trochę mówił po angielsku, przynajmniej mogliśmy się trochę porozumieć. Prawie cały wieczór i noc padało.

Dzień 38, 28.11.2018, Pasto – Tuquerres
93km, 11.5śr, 2590m w górę, 47.9max, 8h03m, 8-29°C

Rano najbardziej ucieszyłem się z tego, ze nie pada. Było chłodno, mgliście, ale bez opadów. Szybko się zebrałam i wyruszyłem w górę w kierunku wulkanu Galeras. Jeszcze zanim dobrze nie wyjechałem z miasta, droga zmieniła się w bardzo dziurawy trakt. Dopiero wyżej był przyjemny szuter i trochę skakania do kamieniach. Niestety po kilku kilometrach zaczęło kropić, potem padać i na tym skończyły się moje plany na kolejny podjazd powyżej 4000 metrów. Podmoknięty dojechałem do jedynego sensownego miejsca z którego mogłem zawrócić, tj. bramy głównej parku na wysokość niecałych 3400 metrów n.p.m. Pracownicy strażnicy poczęstowali mnie kawą i bułką, zrobiłem kilka zdjęć i zjechałem z powrotem do Pasto.  Podjechałem do domu Dorys po przyczepkę i ruszyłem w kierunku kolejnego wulkanu. Zaraz za Pasto zdobyłem przełęcz o wysokości ponad 3200 metrów. Drogowcy dobudowywali w tym miejscu drugi pas ruchu przez co było trochę utrudnień i błota. Minęło mnie też sporo pojazdów policji, która jechała do granicy z Ekwadorem na zmianę załogi. Kilkanaście kilometrów dalej byłem już tylko na wysokości 2000 metrów w miasteczku Pedregal. Na chwilę się wypogodziło i wyszło słońce. Temperatura momentalnie podskoczyła do prawie 30°C. Musiałem zrobić chwilę przerwy na lody i zimne mleko. Dalsza część dnia to podjazd na ponad 3100 metrów do miasta Tuquerrres, w którym znalazłem tani hotel. To ostatnia noc w Kolumbii.

Dzień 39, 29.11.2018, Tuquerres – Tufiño (Ekwador)
89km, 12.1śr, 45.4max, 1640m w górę, 7h17m, 9-28°C

Dawno nie było tak ładnego poranka i południa w Kolumbii. Ciepło, słonecznie, nie straszyło deszczem i w końcu mogłem zobaczyć kilka wulkanów w Kolumbii. Podbudowany pogodą, szybko zabrałem się za podjazd do wulkanu Azufral. Z miasta Tuquerres to tylko 15km. W drodze pod górę widziałem kilka innych wulkanów w oddali. Między innymi Galeras, pod którym byłem wczoraj, a także Cumbal, Chiles i jakiś stromy i ośnieżony w Ekwadorze. Niestety przepadła ostatnia szansa na wjazd powyżej 4000 metrów. Wokół wulkanu Afufral utworzono rezerwat i nikt nie ma tam wstępu. Do celu zabrakło tył razem 4.5km, a granicą znajduje się na wysokości ponad 3600 metrów przy małym schronisku. Szybko zjechałem z powrotem do Tuquerres i ruszyłem w kierunku granicy z Ekwadorem. Pogoda już zaczynała się psuć. Ale jeszcze było widać wulkany w oddali. Ponieważ nie było możliwości wjazdu pod wulkan Azufral i nie zobaczyłem błękitnej Laguny Verde, kilkanaście kilometrów dalej podjechałem pod wulkan Cumbal aby zobaczyć jezioro Laguna Cumbal na wysokości prawie 3500 metrów. Chmury już zasłaniały prawie wszystko i nie zobaczyłem zbyt wiele. W tym momencie nad miastem Cumbal przeszła mocna burza z gradem. Potem przy drodze mijałem niewielkie zaspy gradowych kulek. Dalszą część jazdy do granicy z Ekwadorem już mocno przerywana. Co chwilę mocniej padało i musiałem się chować pod przydrożnymi dachami. Kulminacja opadów i prawdziwa pompa z nieba zaskoczyła mnie niecały kilometr przez granicą. Okazało się, że granica Kolumbii z Ekwadorem w miasteczku Tufiño jest otwarta i nie ma tu posterunków migracyjnych. Można sobie przejechać w obie strony bez kontroli. Muszę więc jechać do większego przejścia granicznego koło Ipiales po pieczątki w paszporcie. Chciałem uniknąć tej granicy z powodu sporej liczny Wenezuelczyków zmierzających na południe. I tak będę jechać do miasta Tulcan, a granica jest tylko kilka kilometrów dalej. Ciekawe tylko ile czasu spędzę na granicy… Nocleg w hotelu w Ekwadorze za 5$. Standard kiepski, a cena najwyższa, jaką zapłaciłem do tej pory za nocleg na wyprawie przez Andy. Niestety wraz z wysokością i opadami, temperatura mocno spada. Przejście graniczne i miasteczko Tufiño leżą na wysokości 3200 metrów. Przemoknięty i zmarznięty nie miałem innego wyjścia.

Razem: 2171km
Przewyższenie: 42.5km pionowo w górę

Krótkie podsumowanie przejazdu przez Kolumbię:
Kolumbia była moim drugim krajem w Ameryce Południowej przez który przejechałem podczas wyprawy przez Andy. Podczas prawie trzech tygodni spędzonych w Kolumbii przejechałem dystans ponad 1900km i 42.5km pionowo w górę, czyli dwa razy więcej niż w Wenezueli. Kolumbia okazała się nieco mniej wymagająca niż Wenezuela pod względem stromych podjazdów. Mimo wszystko z różnych względów nie udało mi się zdobyć wszystkich wytyczonych celów. Z kilku zaplanowanych do zdobycia czterotysięcznych podjazdów wjechałem tylko jeden i to nawet nie cały. Najwyższa droga w Kolumbii prowadząca pod wulkan Nevado de Ruiz była zamknięta dla pieszych i rowerzystów, więc mogłem jedynie dojechać do miejsca zwanego Brisas na wysokość niewiele powyżej 4100 metrów n.p.m. Jadąc przez Kolumbię zdobyłem kilkanaście przełęczy i podjazdów powyżej 3000m n.p.m w tym dwie ważne przełęcze drogowe Alto de Letras i Paso de la Linea. Kolumbia jest jednym z najlepszych krajów Świata do próbowania, smakowania i poznawania nowych owoców tropikalnych. Podobno z Kolumbii jest więcej owoców niż dni w roku, przez co można jeść inny owoc każdego dnia przez rok. Poza znanymi owocami jak banany, mango czy melony miałem okazję próbować wielu tropikalnych jak: pitaya, tomatillo, mangostino, granadilla, guava, carambola i kilku innych. Ciekawie jest przejeżdżać obok drzew awokado, plantacji kawy, bananów i truskawek, które można tu jeść w grudniu. Oczywiście Kolumbia to jeden z największych na świecie eksporterów kawy. Prawie codziennie piłem jedną lub dwie filiżanki kolumbijskiej arabiki ze świeżo palonych ziaren. Wielokrotnie przejeżdżałem obok plantacji kawy i widziałem, jak się ją zbiera, suszy i praży.
Ceny w Kolumbii są zbliżone do Polskich, część produktów jak paliwo czy owoce są znacznie tańsze niż u nas. Produkty mleczne, sery żółte mięso nieznacznie droższe. Moim ulubionym sklepem był dyskont D1, gdzie ceny były niskie. Że słodyczy najchętniej kupowałem Arequipe czyli odpowiednik naszego kajmaku, karmelu, mleka w tubce. Przejeżdżając przez Kolumbię, podobnie jak w Wenezueli, ani raz nie czułem się w żaden sposób zagrożony. Na ulicach miast jest wiele policji na motorach, a poza miastami częste patrole wojskowe i obowiązkowe kontrolę samochodów i autobusów w poszukiwaniu broni i narkotyków. Kolumbia to kraj w którym poza piłką nożną uwielbia kolarstwo. Jest tu wiele tysięcy rowerzystów na naprawdę dobrych i drogich rowerach szosowych i górskich. W miastach jest wiele sklepów rowerowych, silnie działa też grupa wspierająca podróżników rowerowych przemierzających Kolumbię o czym sam się przekonałem nie raz. Południe Kolumbii okazało się dosyć mocno deszczowe. Tak jak w Wenezueli, nie podobało mi się to, że niektóre samochody mają przyciemnione wszystkie szyby, przez co nie widać kto jest w środku. Na minus także trąbienie i gwizdanie na mnie, tylko po to żeby się przywitać. Na głównych drogach na południe mijałem wielu imigrantów w Wenezueli, nie byli oni wobec mnie wrogo nastawieni, wręcz przeciwnie, kiedy mówiłem że przejechałem na rowerze Wenezuelę, byli tym bardzo podekscytowani. Osobiście polecam Kolumbię jako bardzo ciekawy i zróżnicowany kraj. O ile podróżując po Wenezueli wciąż można mieć jeszcze jakieś obawy ze względu na kryzys, to Kolumbia jest zwyczajnym krajem z dobrze rozwiniętym zapleczem turystyczno- hotelowym. W sumie najlepsze jest to, jak mało tu jest turystów z Europy, z Azji nie widziałem nikogo. A turyści z pozostałych krajów Ameryki Południowej zwiedzający Kolumbię dla Europejczyka są praktycznie niezauważalni 🙂

Cerro Oriente – 3705m
Peaje Picacho – 3421m
Carretera Berlin-Guaca – 3980m
Carratera Cerrito-Chitagá – 3849m
Via a la Cabañas Kanwara – Sierra Nevada – 4188m
Carratera Guican-El Cocuy – 3640m
Cabaña Guaicani – 4020m
Cerro de Mahoma – 4066m
Carratera El Cocuy-Chita – 4128m
Cerro el Cardón – 3777m
Via a Onzaga – 3362m
Carratera Belen-El Patio – 3823m
Carratera Duitama-Charalá – 3612m
Laguna Cachalú – 3956m
Ruta National 62 – Las Cintas – 3469m
Las Cintas- Laguna – 3722m
Carratera Pesca-Toca – 3490m
Alto De La Cuchilla – Carratera Sueva-Guasca – 3371m
Palacio –  Parque Natural Chingaza – 3630m
Cerro del Aguila – Bogota- 3136m
Panorámica Bogotá  – 3287m
Santuario de Guadalupe – Bogota – 3317m
Carratera Choachi-Bogota – 3366m
Carratera Bogota-Chopaque – Via al Llano – 3221m
Laguna Chisacá – Parque Natural Sumapaz – 3710m
vía a San Juan – Parque Natural Sumapaz – 3830m
Alto de Letras – 3688m
El Refugio Nevado del Ruiz – 4800m
Alto de La Línea – 3260m
Carratera Corinto-Paez – 3760m
Carratera Inza-Totoro – 3360m
Mina, Parque Nacional Purace – 4000m
Carretera Popayán-La Plata – 3470m
Carratera Pasto-Mocoa 3245m
Volcan Galeras – 4276m – 1°13’6.32″N 77°21’8.69″W z Pasto Ipiales
Laguna Verde – Volcan Azufral – 3930m