Ekwador

Dzień 40, 30.11.2018, Tufiño – Julio Andrade
68km, 14.6śr, 57.7max, 950m w górę, 4h41m, 4-19°C

Po najbardziej deszczowej końcówce dnia, najbardziej chłodny poranek i tylko 4°C. Coś czasem pokropiło, ale nie zmoczyło mnie tak jak wczoraj. Rano suche miałem tylko wkładki do butów, reszta nie wyschła i schła na mnie podczas jazdy. Mało przyjemne przy niskich temperaturach. Zrezygnowałem z kolejnego podjazdu i od razu ruszyłem w kierunku miasta Tulcan, a potem do granicy w Rumichaca. Zadziwiające, że z powrotem do Kolumbii przejechałem bez żadnej kontroli. Za budynkiem migracyjnym zawróciłem i dopełniłem formalności. W kilkanaście minut doszły kolejne dwie pieczątki w paszporcie. Wszystko sprawnie i bez problemów. Na granicy było około stu imigrantów z Wenezueli. Zarówno po stronie kolumbijskiej, jak i ekwadorskiej stały namioty czerwonego krzyża oraz UNICEF. Z granicy wróciłem do Tulcan i odwiedziłem jeden z większych supermarketów, aby porównać sobie ceny z tymi z Kolumbii. Byłem w lekkim szoku, ale prawie wszystko poza owocami zdecydowanie droższe niż w Kolumbii, a nawet w Polsce. Za Tulcan wdrapałem się na łatwą przełęcz o wysokości 3350 metrów n.p.m. Dalej był szybki zjazd i przed 13:00 byłem już w miasteczku Julio Andrade. Tutaj miałem umówiony nocleg u Richarda i jego rodziny przez WS. W sumie całe popołudnie miałem dla siebie. Zrobiłem porządek z rowerem i zwiedziłem miasteczko. Dziś tylko na chwilę zjechałem poniżej 3000 metrów w okolicach granicy.

Dzień 41, 1.12.2018, Julio Andrade – San Antonio de Ibarra
116km, 13.1śr, 53.3śr, 2030m w górę, 8h49m, 12-24°C

Pierwszy od dwóch tygodni dzień w którym nie padało. Rano nawet udało mi się dostrzec dwa wysokie wulkany. Do południa uporałem się z wymagającą przełęczą i wjechałem na ponad 3500 metrów. Droga na przełęcz najpierw brukowana, potem kamienista, a na koniec szutrowo błotnista. 10km dalej byłem już w miasteczku El Angel i zatrzymałem się na mały obiad. Spodobał mi się kościół i plac przed nim ze sporą liczbą pomników. W parku były „rzeźbione” drzewa w koronach których widać było napisy oraz zwierzęta. Z El Angel zjechałem na 1600 metrów w dolinę rzeki Chota, gdzie ponownie wjechałem na drogę Panamerykańską. Praktycznie aż do miasta Ibarra było pod górę z kilkoma wyjątkami. Przez chwilę zaczęło mocniej wiać i trochę przeszkadzać. Od początku wyprawy praktycznie nie wieje wcale, poza momentami gdzieś wysoko na przełęczach. Przez miasto Ibarra tylko przejechałem. Niestety nikt z WS mi nie odpisał i nie mogłem tym razem liczyć na nocleg. Jutro podjazd do jeziora w kraterze 🙂

Dzień 42, 2.12.2018, San Antonio de Ibarra – Cayambe
83km, 13.4śr, 1660m w górę, 54.3max, 6h10m, 16-32°C

Wczoraj nie padało, a dziś od rana wspaniały, słoneczny i ciepły dzień, w sam raz do podziwiania wulkanów. W ciągu całego dnia widziałem trzy ogromne ekwadorskie wulkany. Cotacachi 4944m, Imbabura 4630m i Cayambe 5790m. Tylko w Andach i Himalajach człowiek czuję się jak mrówka przy takich potworach. Moim celem głównym był dziś podjazd do jeziora Laguna del Cuicocha na wysokość ponad 3050 metrów. To jezioro kraterowe, które znajduje się w ogromnej kalderze, a z jeziora wystają dwie małe wysepki. Jezioro bardzo przypominało mi podobne miejsce w USA, czyli Crater Lake w Oregonie. Dalsza część dnia to podjazd na przełęcz na drodze Panamericana na ponad 3100 metrów pomiędzy miastami Otavalo i Cayambe. Nocleg w Hostalu w Cayambe pod wulkanem o tej samej nazwie. Jutro zdecydowanie trudniejsze wyzwanie, a potem przejazd przez stolice Ekwadoru. A jeśli już o wulkanach mowa, to właśnie przebudził się meksykański Popocatepetl obok którego przejeżdżałem kilka lat temu wjeżdżając na przełęcz Paso de Cortes 🙂

Dzień 43, 3.12.2018, Cayambe – Tumbaco
99km, 14.3śr, 55.4max, 1850m w górę, 6h52m, 9-31°C

Dziś niestety od rana pogoda nie sprzyjała. Mimo wszystko i tak spróbowałem podjechać do schroniska pod wulkanem Cayambe. Zamiast na planowane 4600 metrów, udało mi się podjechać zaledwie na 3100 metrów, zanim tak naprawdę zaczął się właściwy podjazd. Deszcz, zmęczone nogi, kiepska, brukowana nawierzchnia i naprawdę stromy podjazd sprawiły, że dziś zdobycie tej drogi stało się niemożliwe. Najbardziej przeszkadzało mi ślizganie się tylnego koła podczas podjeżdżania, co chwilę musiałem się zatrzymywać i ruszać, co dodatkowo męczyło. Skoro miałem takie problemy pod górę, to nie mogłem ryzykować zjazdu w takich warunkach, bo to mogło by się skoczyć upadkiem, a do tego nie mogę dopuścić podczas tak długiej wyprawy. Po powrocie do miasteczka zabrałem przyczepkę z hostelu i ruszyłem w kierunku równika, oddalonego od Cayambe zaledwie o kilkanaście kilometrów. Zapewne pierwszy i ostatni raz przekroczyłem równik na rowerze. Na drodze Panamerykańskiej równik oznaczony był w sumie w dwóch miejscach, z czego jedno było płatne. Poza kilkoma liniami oznaczającymi równik była też niewielka kula ziemska z kamienia i kilka innych oznaczeń. Ciekawostką jest fakt, że wulkan Cayambe jest najwyższym punktem równika. Równik jest najdłuższym równoleżnikiem, a jego szerokość geograficzna wynosi 0°. Równik kuli ziemskiej dzieli ją na dwie półkule: północną i południową, jego długość wynosi 40 075 kilometrów. Równik przebiega tylko przez kilkanaście krajów z czego przez ponad połowę w Afryce. Ponieważ nie planuję wypraw przez centralną Afrykę ani Azję na tej szerokości geograficznej zapewne nie będę miał więcej okazji na przekroczenie równika poza przelotem nad nim. Fajnie przejechać przez umowny środek Ziemi 🙂 Dalsza część dnia to dojazd do stolicy Ekwadoru, Quito, gdzie miałem umówione miejsce do spania w La Casa de Ciclista w Tumbaco czyli w domu dla rowerzystów, który w koło Quito istnieje od 27 lat i niezmienne prowadzi go ten sam człowiek o imieniu Santiago. Z równika, który był na wysokości ponad 2700 metrów zjechałem na 2000 metrów w dolinie rzeki Guayllabamba, aby potem wspiąć się na ponad 2900 metrów w okolicach największego parku w Quito, który znajduje się na jednym z kilku wzgórz w mieście. Po drodze przebiłem oponę i dętkę po najechaniu na kawałek szkła. Zaczynam żałować, że nie zabrałem sprawdzonych w Australii opon Vittoria Tral Tech które posiadały płaszcz antyprzebiciowy. We wszystkich trzech krajach przez które dotąd przejechałem, pobocza niestety nie były zbyt czyste. Często poruszam się po linii oddzielającej jezdnię od pobocza. Na poboczach jest sporo śmieci, szkła, drutów i kamieni, przez co łatwo o przebicie dętki. W Casa Ciclista poza mną było jeszcze sześć innych osób. Trzy dziewczyny z USA, dwóch Kolumbijczyków i Argentyńczyk.

Dzień 44, 4.12.2018, Tumbaco
82km, 14.2śr, 63.8max, 5h47m, 1770m w górę, 8-29°C

W dzień zaplanowanego odpoczynku tylko 80km i przełęcz powyżej 4000 metrów n.p.m – Paso de la Virgen 🙂 Rano była taka piękna pogoda, że nie można było siedzieć i odpoczywać. 35km podjazdu, ponad 1700m w górę. Zaskoczyła mnie trochę jakość drogi na przełęcz. Do samej góry prowadzi dwupasmowa droga w obu kierunkach z drogą dla rowerów z jednej strony. „Rowerówka” też była dwupasmowa, ale zjeżdżalnie z większą prędkością po wąskiej ścieżce raczej do bezpiecznych nie należy. Pomysł na podjazd jednak bardzo ciekawy, niestety na większości podjazdu dla rowerów na ścieżce było sporo śmieci, kamieni, szkła i bilonu… Zatrzymując się kilka razy uzbierałem ponad dolara 🙂 Na przełęczy nie było tablicy z nazwą przełęczy, tylko niewielka kapliczka, przy której zatrzymywały się samochody, większość podróżujących robiła sobie zdjęcia. Oczywiście popołudniu się zachmurzyło i straszyło deszczem, ale zdążyłem zjechać suchy 🙂 Druga noc w tzw. domu dla rowerzystów w Tumbaco. Rano Amerykanki musiały wyjechać, bo popołudniu zostałem tylko ja, Argentyńczyk i dwóch Kolumbijczyków. Cała trójka przez cały dzień zwiedzała Quito, a ja miałem większość popołudnia na odpoczynek. Casa ciclista to nie tylko schronienie dla podróżników rowerowych, ale też serwis rowerowy. Po ilości rowerów można stwierdzić, że klientów nie brakuje. Nie ma tu klasycznego pokoju z łóżkiem. Jest za to sporo miejsca na robicie namiotu pod dużym drzewem awokado. W razie deszczu można się schronić w tak zwanym bunkrze, czyli jakby nie wykończonym garażu, w którym jest sporo miejsca na namiot, mały aneks kuchenny i miejsce do siedzenia. Na ścianach bunkra wiele podpisów i pamiątek dziesiątek rowerzystów z całego świata. Chłopaki spali w bunkrze w namiocie, mi wystarczył kawałek podłogi, karimata i śpiwór. Jutro będzie ciężko dzień i sporo jazdy pod górę.

Dzień 45, 5.12.2018, Tumbaco – Lloa
68km, 10śr, 1650m w górę, 49.3max, 6h58m, 10-26°C

Jeszcze rano zastanawiałem się co zrobić z dzisiejszym dniem. W Quito chciałem odpocząć jeden dzień, ale w casa ciclista nie było do tego zbyt dobrych warunków, a nikt z Warmshowers nie odpisał na moją prośbę. Z Tumbaco do wulkanu jest za daleko, więc pozostał tylko przejazd przez stolicę Ekwadoru. Większość dnia spędziłem w centrum Quito, jeżdżąc powoli pomiędzy większymi atrakcjami miasta. Pozwoliłem sobie na wjazd na dwa wyższe wzgórza, aby z góry popatrzeć na drugie co do wielkość miasto w kraju. Na jednym z nich na wysokości ponad 3250 metrów było muzeum Templo de la Patria, a na drugim ogromny posąg kobiety Virgen del Panecillo, także powyżej 3000 metrów. Popołudniu niestety musiałem już się chować przed deszczem. Dwie godziny przymusowej przerwy. Jadąc w kierunku drogi na wulkan wjechałem na przełęcz, aby dzień zakończyć w wiosce Lloa. Bardzo mała i spokojna osada, prawie wymarłe miasteczko, które znajduje się zaledwie kilkanaście kilometrów od aglomeracji Quito. Nocleg w czymś przypominającym pomieszczenie gospodarcze w parku z wygodami jak woda, światło i toaleta, oczywiście za darmo.

Dzień 46, 6.12.2018, Llao – Machachi
64km, 11.4śr, 1300m w górę, 43.9max, 5h31m, 8-25°C

Po nocy spędzonej w otwartym pomieszczeniu gospodarczym przy placu zabaw w wiosce Lloa, rano miałem wszystko aby zdobyć podjazd pod wulkan Pichincha. Piękna pogoda, otwarta droga, żadnych szlabanów, zakazów i … tylko sił zabrakło. Konsekwencje braku dnia odpoczynku i zapewne przejazd przez Quito z tysiącami smrodzących samochodów spowodował mały kryzys z osłabieniem i gorączką. To czego nie wjechałem próbowałem wejść, jednak więcej przesiedziałem gapiąc się w góry niż poruszałem wyżej. Na wysokości 3800m podjąłem decyzję o zjeździe. Do południa wymęczone 24km, a dzień zakończony z dystansem niewiele ponad 60km. Tragedia! Tak pięknych widoków rano, będąc tak wysoko dawno nie miałem. W oddali mogłem dostrzec nawet ośnieżony wulkan Cotopaxi. Przez pół dnia minęło mnie  tylko kilka aut. Im bliżej południa, tym wulkan był coraz bardziej pokryty chmurami, jednak jeszcze przez kilka godzin nie spodziewałem się deszczu. Oszukiwanie zmęczonego organizmu nie ma sensu, w casa cislista koło Quito powinienem odpoczywać cały dzień, a nie pół z wjazdem na przełęcz 4000+. Wracając miałem nawet problem podjechać pod trzy kilometrowy podjazd na przełączkę, z którą wczoraj nie miałem żadnych kłopotów. Dobrze, że dalsza część dnia była względnie płaska, to pozwoliło przejechać jeszcze kilkadziesiąt kilometrów na południe. Mijając poszczególne osiedla w aglomeracji Quito, co chwilę przejeżdżałem obok tanich hosteli za 5,6,8$. Po 16:00 zaczynało padać, więc zjechałem do miasteczka Machachi i znalazłem tani hotel za 8$. Poza WiFi brak wygód. Łóżko, hałas za oknem i zimna woda. Jeśli rano wciąż będę się czuł źle, zostaję w łóżku cały dzień.

Dzień 47, 7.12.2018, Machachi, 0km

W nocy jeszcze trzymała gorączka, więc rano nie mogło być innej decyzji, niż odpoczynek. Ostatni dzień przerwy miałem jeszcze w Kolumbii, czyli zdecydowanie zbyt dawno. Liczyłem na kogoś z Warmshowers na spędzenie dwóch dni w normalnym domu, niestety nikt mi nie odpisywał, więc wolny dzień przesuwałem, aż nadszedł kryzys, osłabienie i gorączka. Nie mając wyboru, przerwa w podrzędnym hotelu w niewielkim miasteczku Machachi, pośród wulkanów. Mogłoby dziś padać cały dzień, ale poranek standardowo pogodny, a popołudniu tylko niewielki opad. Obok hotelu jest spory targ na który się wybrałem przed południem w poszukiwaniu nowych owoców tropikalnych. Na chwilę udałem się też na główny skwer miasta i zrobiłem kilka zdjęć. Nie udało mi się kupić owocu Chirimoya, którego nie widziałem nawet w Kolumbii. Standardowo kupiłem banany, pomarańczę, pitayę, małe mango oraz owoc Taxo. Praktycznie cały dzień spędzony w pokoju, w łóżku. Leżenie, spanie, oglądanie filmów, planowanie dalszej trasy i czytanie o okolicznych atrakcjach. Tylko prania nie udało się zrobić, poza ręczną przepierką koszulki.

Dzień 48, 8.12.2018, Machachi – Cotopaxi
61km, 10.6śr. 1480m w górę, 48.9max, 5h48m, 10-18°C

Rano zastanawiałem się nad trzema opcjami. Mogłem odpoczywać dalej, atakować olbrzyma Cotopaxi lub według planu najpierw jechać na mniejszy wulkan Corazon. Nie czułem się tak źle, żeby siedzieć kolejny dzień w pokoju hotelowym niczym z klasztoru w którym było tylko rozklekotane łóżko i brudny stolik. Nie czułem się tak pewnie, żeby podjąć próbę wjazdu na zbocze wulkanu Cotopaxi na wysokość ponad 4500 metrów. Pozostała więc trzecia opcja, czyli mały test dla organizmu i wjazd na drogę powyżej 4000 metrów, prowadząca pod wulkan Corazon. Kilkanaście kilometrów za Machachi zjechałem z głównej drogi i skierowałem się na wulkan. Przyczepkę zostawiłem w jakimś drogim Logde & Spa w wiosce Chaupi na około 3350m. Za kawę zapłaciłem 3$, stąd wiem że drogie… bardzo namawiali mnie na śniadanie za 8$ ale grzecznie podziękowałem. Połowa podjazdu była po kamienistym bruku, a wyżej już tylko przyjemny wulkaniczny, czarny piaseczek. Dziś pierwszy raz miałem przyjemność z bliska obserwować lamy, które pasły się w kilku zagrodach. Oczywiście trzymałem dystans kilku metrów, żeby nie zostać oplutym 🙂 Na bliższe spotkania z lamami, wikuniami i alpakami będę miał jeszcze wiele okazji w Peru i Boliwii. Podjazd powyżej 4000 metrów nie sprawił mi dziś żadnych kłopotów. Jak tylko zacząłem zjazd zaczęło kropić, a kiedy dojechałem do głównej drogi musiałem zrobić godzinną przerwę w restauracji. Zamówiłem tylko gorącą herbatę. Zdaje się, że dostałem rumianek 🙂 Kilka kilometrów dalej byłem na wysokości powyżej 3500 metrów n.p.m, na drodze Panamerykańskiej przejechałem kolejną nieoznaczoną, ale wysoką przełęcz. Potem niewielki zjazd w dół i skręt w kierunku wulkanu Cotopaxi. Od głównej drogi do granicy parku narodowego jest tylko sześć kilometrów, dalej i tak bym nie pojechał ponieważ wjazd do parku możliwy jest tylko do 15:00. Do wieczora miałem jeszcze kilka godzin, więc wszedłem do restauracji i spędziłem w niej trochę czasu przy ciepłym kominku. Na obiad zamówiłem hamburgera z frytkami oraz herbatę. Przed wieczorem podjechałem do bram parku i rozejrzałem się za miejscem na nocleg. Wybrałem mały zagajnik sosnowy i tam robiłem namiot. W razie deszczu 30 metrów dalej jest wiata pod którą mogę się schować.  Brama parku otwarta będzie dopiero od 8:00 rano, ale może uda się namówić strażnika, żeby wpuścił mnie godzinę wcześniej.

Dzień 49, 9.12.2018, Cotopaxi – Pujili
96km, 12.9śr. 1650m w górę, 55.9max, 7h28m, 6-19°C

Podjazd pod drugi najwyższy szczyt Ekwadoru i jedną z najwyższych dróg w kraju na wysokość powyżej 4550m n.p.m pod wulkan Cotopaxi ZDOBYTY! Dziś mam powody do radości. Droga prowadzi pod schronisko górskie, które jest główną bazą wypadową na szczyt wulkanu. Po nocy spędzonej w namiocie, rano pogoda nie zachęcała, było chłodno, pochmurno i dżdżyście, ale powyżej 3900 metrów zaczęło się wypogadzać i nawet kilka razu ukazał mi się Cotopaxi. Do wysokości około 3750 metrów droga asfaltowa, potem już tylko różnej jakości szutr. Po 10km zatrzymałem się na śniadanie w restauracji przy biurze info turystycznej. Kawa instant i banan 2$ 🙁 Na wysokości poniżej 3900 metrów wjeżdża się w spore wypłaszczenie, równinę pod wulkanem. Warto zajechać do jeziora Laguna De Limpiopungo, które jest jeziorem sezonowym i poza porą deszczową wysycha. Kilka kilometrów dalej zaczyna się już właściwy podjazd do górnego parkingu pod schroniskiem imienia Jose Rivas. Schronisko znajduje się na wysokości 4800 metrów, parking jakieś 150 metrów niżej. Do samego schroniska nie da się dojechać. Wulkan jest bardzo popularnym miejscem turystycznym, od rana mijały mnie dziesiątki samochodów terenowych zmierzających pod schronisko. Podjazd do łatwych nie należy, kilka razy musiałem prowadzić rower ze względu na stromiznę i grząską nawierzchnię. Na parkingu byłem dopiero o 13:00 z dystansem 26km. Po zjeździe do Panamericany miałem już prawie 60km. Dalsza część trasy także prowadziła w dół co pozwoliło mi nadrobić sporo kilometrów. Dopiero w okolicach miasta Pujili było lekko pod górkę. Zastanawiałem się nad noclegiem w hotelu. Jeden tani za 6$ był przy Panamerykanie, ale chciałem pojechać trochę dalej. W Pujili nie było nic poniżej 10$, więc nocleg w śpiworze przy sklepie, w niedokończonym domu na wyjeździe z Pujili. Jeden z dwóch najważniejszych celów w Ekwadorze zdobyty i z tego bardzo się cieszę.

Cotopaxi to czynny wulkan, jeden z najwyższych na świecie (5897 m n.p.m.). Należy do stratowulkanów i charakteryzuje go niemal idealnie stożkowaty kształt. Leży w paśmie Kordyliery Środkowe w Andach, w północnej części Ekwadoru. Jest drugim co do wysokości szczytem tego kraju. Granica wiecznego śniegu znajduje się na wysokości około 4750 m n.p.m. Krater Cotopaxi ma 700 m średnicy ze wschodu na zachód, ok. 500 m z północy na południe oraz głębokość ponad 360 m. Wulkan należy do najbardziej aktywnych na świecie. Jest czynny od ponad 4 tysięcy lat. Wybuchał 59 razy do roku 1952. Najsilniejsza erupcja miała miejsce na przełomie lat 1532/1533 i zniszczyła miasto Tacunga. W 1744 roku wybuch był słyszalny 800 km od wulkanu, w Kolumbii. Ostatnia erupcja miała miejsce w 2015 roku. Szczyt został po raz pierwszy zdobyty 28 listopada 1872 r. Dokonali tego A. M. Escobar i W. Reiss. W 1972 roku alpiniści z Polski i Czechosłowacji zeszli po raz pierwszy na dno krateru, blisko 350 m poniżej szczytu. Wulkan znajduje się na terenie Parku Narodowego Cotopaxi o powierzchni 334 km². Żyje tam m.in. niedźwiedź, lama, wilk, lis, puma, kozioł śnieżny, kondor i orzeł. Na zboczach Cotopaxi, na wysokości około 4800 m n.p.m., znajduje się schronisko Refugio Jose Ribas. Źródło: Wikipedia.

Najbardziej podobają mi się kierowcy autobusów liniowych, którzy na każdym przystanku wysiadają z pojazdu i biegną ile sił w nogach do specjalnego zegara, licznika, aby podbić kartę tzw. trasówkę.

Dzień 50, 10.12.2018, Pujili – Ambato
106km, 14,5śr, 1410m w górę, 55max, 6h19m, 5-19°C

Całkiem udany dzień. Rano szybki wjazd na przełęcz +4000 metrów, potem przekroczyłem 4000km od początku wyprawy, a dzień zakończyłem z dystansem 106km w mieście Ambato. I to wszystko do 15:00, więc jeszcze popołudnie mam dla siebie 🙂 Po nocy spędzonej jak lump pod zamkniętym sklepem, rano szybko zabrałem się za przełęcz. Do zrobienia było tylko 800 metrów w pionie. Powyżej 3700 metrów zrobiło się zimno i mokro. Na przełęczy na której widoczność sięgała 30 metrów było tylko 5°C, oczywiście tablicy z wysokością brak. Na zjeździe przypomniało mi się co to znaczy zmarznąć, ale w dolinie, czyli na 2900 metrów było już przyjemne 19°C. W południe nawet skusiłem się na tradycyjne lody. Zamrożone mleko, owoce, cukier i żadnej chemii! Do miasta Ambato dojechałem o 14:00, liczyłem jeszcze na kogoś z Warmshowers, ale ostatecznie wyjechałem z centrum i zostałem w tanim hotelu. Musiałem wziąć prysznic i zrobić pranie, bo jechać się obok mnie nie dało, a co dopiero stać. Jutro spanie pod wulkanem Chimbaorazo na wysokości 4400 metrów 🙂

Dzień 51, 11.12.2018, Ambato – Chimborazo
76km, 10.7śr, 51.2max, 2070m w górę, 6h59m, 4-18°C

Dziś miałem zaplanowane z pozoru łatwe zadanie. Dojechać pod bramę główną Parku Narodowego pod wulkanem Chimborazo na wysokość 4400 metrów n.p.m. aby jutro rano zdobyć najwyższą drogę Ekwadoru prowadzącą do schroniska Carrel Refuge na wysokość 4800m n.p.m. Zadanie mi się udało, jednak do bram parku z powodu deszczu dotarłem dopiero po zmroku, około 19:00. Po drodze kilka razy musiałem robić dłuższe przerwy przez mocny deszcz. Straciłem jakieś trzy godziny, ale najważniejsze, że dojechałem do parku. Od Ambato do parku droga prowadziła praktycznie cały czas pod górę, z niewielkimi korektami w dół przy dolinach rzek. Powyżej 4000 metrów nieco bardziej się wypłaszczyło i zmienił się też krajobraz na bardziej księżycowy. Kilka razy odsłonił się częściowo wulkan, pod wieczór wiatr mocno rozwiewał chmury. Pośród resztek traw i porostów sporymi stadkami biegały wikunie, które miałem okazję obserwować pierwszy raz. Siostry lam, wydają z siebie ciekawe odgłosy, coś jakby miauczenie z gwizdaniem. Kiedy dojechałem do bramy parku, ta oczywiście była już zamknięta. Nie spotkałem żadnego strażnika, więc przeszedłem się po okolicy w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Poza bramą, nieopodal znajduje się budynek z toaletami, kawiarnia, sklep i małe muzeum. To właśnie w przedsionku muzeum upatrzyłem sobie miejsce na rozbicie namiotu. Z dala od bramy głównej, pod dachem i dobrą osłoną przez wiatrem. Wieczorem temperatura na wysokości 4400 metrów spadła do 4°C na zewnątrz, w namiocie miałem kilka stopni więcej. Dzisiejszy dystans zbyt długi nie był, ale wjechałem na najwyższą drogę asfaltową Ekwadoru, która prowadzi pod bramy parku i dalej do miasta Riobamba, zdobyłem przełęcz na wysokości 4250 metrów na drodze E491 z Ambato to Guanujo, wjechałem z przyczepą na wysokość 4400 metrów, no i nocleg spędzę na tej rekordowej podczas obecnej wyprawy wysokości.

Dzień 52, 12.12.2018, Chimborazo – Vishut
112km, 15.4śr, 69.4max, 1530m w górę, 7h13m, 4-22°C

Poranek chłodny i wietrzny, ale bez mrozu i opadów 🙂 Noc na wysokości 4400 metrów bez jakichkolwiek problemów ze strony organizmu. Śpiwór także się spisał, bo wcale nie zmarzłem. Podczas porannego spaceru do WC ponownie częściowo ujrzałem Chimborazo. Po godzinie siódmej zajechałem od strony wulkanu pod bramę parku powodując zdziwienie na twarzy strażnika 🙂 Ten po spisaniu moich danych zezwolił na wjazd do parku na rowerze jeszcze przed godziną ósmą, czyli godziną otwarcia. Wstęp do wszystkich Parków Narodowych w Ekwadorze jest darmowy, chyba że to park prywatny. Do 9:00 uporałem się z ośmio kilometrowym podjazdem i prawie 400 metrowym przewyższeniem, Po drodze było kilka malowniczych serpentyn. Szczerze, to było łatwiej niż na Cotopaxi, mimo, że wyżej. Droga do schroniska Refugio Hermanos Carrel pod wulkanem Chimborazo prowadzi na wysokość powyżej 4800 metrów n.p.m i jest najwyższą drogą Ekwadoru. Wszedłem nawet wyżej do około 4860m, gdzie znajduje się pomnik Simon’a Bolivar, miałem jeszcze chytry plan wejścia do jeziorka Laguna Condor Cocha na 5000 metrów, ale było zbyt dużo śniegu i nie chciałem zmoczyć butów. W sumie jeden podjazd, a rekordów wyprawy kilka. Rekord jeśli chodzi o wysokość na której spałem, rekord wysokości podjazdu, zdobyta najwyższa droga Ekwadoru i najwyższa droga asfaltowa Ekwadoru, która prowadzi pod bramy parku Chimborazo oraz najwyższy podjazd wyprawy z przyczepką na 4400 metrów. Dalsza część dnia to szybki zjazd i ucieczka przed deszczem. Zanim zdążyłem zjechać na dół, zachmurzyło się i zaczęło padać. Niestety trochę zmokłem, ale do wieczora większość rzeczy na mnie wyschła. Ostatnie 20-30km bardzo przyjemne bo płaskie, brakuje mi tutaj dłuższych płaskich odcinków, mięśnie od razu inaczej pracują. W nagrodę za wjazd na 4800 metrów chciałem spędzić noc w hotelu, jednak w miasteczku Gaumote nie było nic taniego, a w kolejnych wioskach nie było hoteli w ogóle. I tak zamiast hotelu miałem wypadną kolację, a spanie w budynku w budowie w stanie surowym otwartym.

Ciekawostka: Ponieważ wulkan leży blisko równika jest mu znacznie bliżej do gwiazd niż najwyższy szczyt Ziemi, Everest. Wierzchołek Chimborazo jest aż 1.8km bliżej kosmosu niż Everest, który oddalony jest od środka Ziemi o 3000km 😆

Chimborazo – szczyt pochodzenia wulkanicznego (wygasły stratowulkan) w Andach (Kordyliera Zachodnia – Cordillera Occidental). Najwyższy szczyt Ekwadoru, położony w centralnej jego części na północny wschód od Guayaquil, o wysokości 6263,47 m n.p.m. Góra jest objęta parkiem narodowym Sangay. Mimo iż Chimborazo leży prawie na równiku, jego szczyt pokryty jest lodowcami (granica wiecznego śniegu przebiega tu na wysokości 4800 m). Zdobyty po raz pierwszy 4 stycznia 1880 przez angielskiego podróżnika i andynistę Edwarda Whympera. Chimborazo uznawany jest za szczyt najbardziej odległy od środka Ziemi. Warunkuje to znaczna wysokość i bliskość równika. Tereny położone na równiku są najdalej położone od środka Ziemi, odległość ta spada wraz ze zwiększaniem się szerokości geograficznej i najmniejsza jest na biegunach. Zmiany te wynikają z ruchu obrotowego Ziemi, który powoduje jej spłaszczenie biegunowe, do kształtu bliskiego elipsoidzie obrotowej.
W języku keczua, Chimborazo oznacza „wielką śnieżną górę”. Info: Wikipedia

Dzień 53, 13.12.2018, Vishut – El Tambo
115km, 13.4śr, 58.4max, 2460m w górę, 8h37m, 8-21°C

W nocy ciężarówki trochę hałasowały i kilka razy się przebudziłem, poza tym spanie ok. Dzień zacząłem od zdobycia przełęczy na około 3400 metrów pomiędzy wioskami Vishut i Tixan. Potem stromy zjazd do miasta Alausi. Spodziewałem się jakiejś sporej rzeki po tak ogromnym kanionie, który  objeżdżałem prawie pół dnia, a tym czasem po zjeździe do doliny na 2300 metrów, rzeczka miała tylko dwa metry szerokości. Dzień mocno interwałowy, sporo zjazdów i podjazdów. O 13:00 przymusowa przerwa na ulewę. Potem nadrabianie czasu i dojazd do miasteczka Zhud, gdzie chciałem odpocząć w hotelu. W Zhud jednak hotelu nie było, w kolejnej wiosce też nie i przed 19:00, już po zmroku dojechałem do miasta El Tambo. Dopiero tutaj udało mi się trochę szczęśliwie znaleźć tani nocleg. Hotel był w trakcie remontu, ale przyjmował gości. Nie było WiFi, ciepła woda nie była zbyt ciepła, a w powietrzu wyczuwalny był zapach farby. Musiałem się jednak przespać w suchym miejscu i podsuszyć mokre rzeczy i buty. Na kolację pizza hawajska z pizzerii na przeciw hotelu. Ciepły, pożywny posiłek rozgrzał mnie i nasycił do ciężkim dniu zmagań.

Dzień 54, 14.12.2018, El Tambo – Cumbre
112km, 14.2śr, 57.1max, 1700m w górę, 7h51m, 9-26°C

Trzeci dzień z rzędu wykręcone ponad 100km 🙂 Pięknie, ale jeśli chodzi o średni dystans wyprawy to są powody do obaw. Podróż po Andach jest moją najtrudniejszą i najbardziej wymagającą wyprawą pod względem kondycyjnym. Ciężko będzie wywalczyć średnią powyżej 100km/dzień. Pozwolę sobie nawet na stwierdzenie, że w hinduskich Himalajach nie było tak ciężko jak tutaj. Po wczorajszym ciężkim etapie, początek dnia był bardzo powolny. Długo nie mogłem się rozkręcić, a jeszcze z samego rana był podjazd na ponad 3500 metrów. Dopiero potem, aż do miasta Cuenca było w dół lub płasko. Na zwiedzanie trzeciego co do wielkości miasto w Ekwadorze nie miałem ochoty. Przejechałem tylko obok lotniska, które znajduje się w samym centrum oraz przez historyczną dzielnicę z kolonialnymi uliczkami i ogromną katedrą. Na dobrą kawę i przerwy zatrzymałem się w jedynym w mieście Mcd. Za miastem znów miałem kilka przymusowych przerw przez deszcz. Pod koniec dnia nie mogłem się zdecydować na miejsce na nocleg, jechałem, jechałem, aż dojechałem prawie na kolejną przełęcz. Spanie powyżej 3000 metrów za małą szopą niedaleko drogi. Coś wyjątkowo podczas tej wyprawy nie mam ochoty na spanie w namiocie. Może dlatego, że to moja druga długa wyprawa w tym roku, a w Australii w namiocie spałem ponad 3/4 spędzonych tam nocy.

Dzień 55, 15.12.2018, Cumbre – Saraguro
106km, 13.4śr, 49.1max 2300m w górę, 7h52m, 8-32°C

Noc bardzo spokojna i bezdeszczowa. Okazało się, że do przełęczy miałem tylko 9km i przed ósmą cieszyłem się już że zdobycia wysokości 3400 metrów. Zamiast szybkiego zjazdu w dół, było trochę jazdy na trzech tysiącach. Dopiero kilkanaście kilometrów dalej zjechałem na 1900 metrów do doliny rzeki Leon. Błyskawicznie zrobiło się upalnie, temperatura skoczyła do 32°C. Za mostem stał mały stragan, a obok samochód z maszyną do lodów. Nie mogłem się oprzeć i kupiłem dwa kręcone lody waniliowe z maszyny z sokiem z owoców morza. Dalej było ponownie w górę. W mieście Oña przerwa na obiad, czyli dwie duże porcje frytek. Do 16:00 dojechałem do drugiej przełęczy na około 3080 metrów. O dziwo kilka deszczowych chmur minęło mnie bokiem i dziś w ogóle nie zmokłem. Do miasta Saraguro najpierw był stromy zjazd, który do reszty starł moje klocki hamulcowe, a potem równie stromy, kilku kilometrowy podjazd do centrum miasta. Nocleg w hostelu przy drodze w Saraguro. Piękny, nowy i czysty obiekt. Kolejne 106km i 2300 metrów w górę mocno mnie zmęczyło.

Dzień 56, 16.12.2018, Saraguro – Malacatos
120km, 14.5śr, 51.8max, 1920m w górę, 8h12m, 10-26°C

Dzień lepiej się zaczął niż się skończył. Rano szybka przełęcz na niecałe 3000 metrów, a potem dojazd do miasta Loja, w którym chciałem zostać dzień dłużej i odpocząć. Niestety pensjonat w którym zabookowałem dwie noce przez portal booking.com wyparował. Pod wskazanym adresem było pole, numer telefonu niebo odpowiadał i tak się skończyły moje plany odnośnie odpoczynku. W mieście było kilku Warmshowersów, ale nikt nie odpisał, podobnie z La casa cislista z Loja. Niestety, pokręciłem się po mieście i popołudniu pojechałem dalej na południe. Na hotele też nie miałem co liczyć, najtańsze 15$. Na dodatek podczas wyjazdu z miasta, miałem stłuczkę. Skuterzysta chyba się zapatrzył na jakąś „muciacie” i wjechał mi w przyczepkę. Nie uderzył mocno i nic się nie stało, poza tym, że mnie wystraszył i nieźle zatrzęsło rowerem. Samo miasto Loja bardzo ciekawe. Oczywiście sporo kościołów i placów wokół których tętni miastowe życie, ale i bardzo dużo pomników, murali i malowideł na ścianach budynków i murów. Dla mnie największą atrakcją była jednak brama wjazdowa do centrum miasta, przypominająca główną część średniowiecznych obwarowań. Po tym jak wyjechałem z miasta i minąłem niewielką przełęcz, znalazłem się w dolinie bananowo-kawowej. W rozległej dolinie na wysokości 1500 metrów n.p.m plantacje kawy i bananowców jak okiem sięgnąć. Nocleg miałem spędzić nad rzeką Rio Campinas, ale przez spaniem zajechałem jeszcze do restauracji niedaleko na miejscową kawę, WiFi i gospodarz zaproponował mi spanie na tyłach budynku restauracji. Dzień z przygodami i planami odwróconymi o 180°, ale na tym przecież polega rowerowa podróż …

Dzień 57, 17.12.2018, Malacatos – Palanda
89km, 12.3śr, 52.7max, 2350m w górę, 7h14m, 8-24°C

Po kilku dniach niestety przerwałem serię dystansu powyżej 100km ma dzień. Dziś chciałem odpoczywać w Loja, niestety nie wyszło i jak na złość dzisiejszy etap okazał się wyjątkowo trudny. Do godziny 15:00 wkręciłem tylko 60km, dobrze że potem już było w dół, więc przynajmniej zbliżyłem się trochę do setki. Poprzednią noc dzięki gościnności gospodarczy spędziłem w restauracji. Spanie na podłodze w śpiworku. Nie musiałem nawet płacić za kolację 🙂 Rano pogoda sprzyjała, więc chciałem jak najszybciej wjechać na przełęcz. Nie spodziewałem się tylko, że po drodze będę musiałem pokonać jeszcze pięć mniejszych. Główna przełęcz miała wysokość 2750 metrów, a wcześniej czekało na mnie kilka stromych podjazdów i zjazdów. Dobrze, że na jednej z przerw rano zdecydowałem się w końcu wymienić klocki hamulcowe przednie, jak i tylne. Na stromych zjazdach mógłbym już nie wyhamować. Popołudniu pogoda się popsuła i akurat na przełęczy trochę mnie zmoczyło. Na zjeździe jednak wszystko wyschło i nawet załapałem się jeszcze na trochę ciepła w dolinie. Na kolację frytki i tuńczyk z puszki w jednej z restauracji w miasteczku Palanda. Niestety nie udało się połączyć z internetem. Ostatnia noc w Ekwadorze w śpiworku koło boiska sportowego. Boisko zadaszone, obok toalety z wodą, światło, prąd. Jutro wjeżdżam do Peru!

Dzień 58, 18.12.2018, Palanda – Namballe
82km, 10.9śr, 44.8max, 2060m w górę, 7h32m, 14-27°C

Wieczorem na boisku obejrzałem trzy krótkie mecze piłkarskie, w których grało zadziwiająco dużo kobiet. Potem wszyscy się rozeszli i boisko służyło mi już jako miejsce do spania. Rano koguty piały w niebogłosy, a potem przyszedł konserwator boiska i się przywitał. Z chwilą mojego budzika zaczęło padać, i tak kolejną godzinę musiałem dalej siedzieć na boisku. Do granicy z miasteczka Palanda jest ponad 75km, a ja musiałem się wyrobić do 16:00, kiedy to biuro migracyjne jest zamykane po stronie ekwadorskiej. Przynajmniej tak wyczytałem z komentarzy w aplikacji iOverlander. Do wioski Bellavista na większości trasy droga zbudowana była betonowych płyt, więc jechało się nieźle. Tylko na bardziej stromych podjazdach i miejscach w których przepływały strumienie droga była wciąż kamienista. Ostatnie 50 km do granicy z Peru to już zwykła szutrówka różnej jakości. Na chwilę zatrzymałem się w miasteczku przed granicą, które dość przewrotnie nazywa się Zumba. Chyba ze względu na stan drogi. Potem jeszcze minąłem dwie wioski i wojskowy punkt kontrolny, wszystkie te miejsca na wzgórzach po dość stromych podjazdach. Po wymagającym odcinku w końcu udało mi się zjechać do doliny nad rzeką Canchis, gdzie znajduje się granica pomiędzy Ekwadorem a Peru. Przejście graniczne leży tylko 12km od najdalej na południe wysuniętego krańca Ewakdoru 🙂 Szybko znalazłem punkt migracyjny, w którym dostałem pieczątkę wyjazdową z Ekwadoru, a po przejechaniu mostu byłem już w Peru. Tutaj także szybka procedura wjazdowa, kilka zdjęć i cieszyłem się z pobytu w kolejnym kraju na trasie wyprawy. Sześć kilometrów dalej zatrzymałem się w pierwszym miasteczku w Peru. W Namballe nie ma bankomatu, ale podjechałem do banku gdzie wymieniłem dolary na peruwiańskie sole. Kurs był trochę lepszy niż w przygranicznych punktach wymiany walut. Mogłem zrobić małe zakupy i zapłacić za hotel. Ceny w Peru sporo niższe od tych w Ekwadorze. Na kolację zamówiłem porcję lodów z owocami za które zapłaciłem tylko 5sol czyli jakieś 6zł.

1566km
26190m

Volcan Chiles – 4144m, droga 182, nadajnik
Via El Angel Ecological Reserve – 3722m
Las Juntas, droga 35 i La Estrelita – 3336m
El Angel – San Gabriel – 3490m
Laguna de Cuicocha – 3062m
via Nevado Cotacachi – 4025m
Volcan Mojanda – 3750m
Refugio Oleas Ruales Berge (Nevado Cayembe) – 4620m
Paso de la Virgen – 4050m
Cerro Guagua Pichincha – 4650m
Teleférico de Quito – Equador – 3945m
Cerro Atacazo – 4152m
via Volcan Corazon – 4140m
Porvenir – 3500m
Refugio Volcan Cotopaxi – 4800m – z Machachi 35 do Porvenir
RM 30 – Pujili – Zumbahua – 4000m
Cratère du Quilotoa – 3730m – z Zumbahua
Apagua – Ruta National 30 – 4000m
via Tilivi – 4130m – z Ambato
Refugio del Chimborazo – 4854m – za El Arenal
Carr 35/Sangay/Charcay antenas – 4000m
El Arenal – Salinas – 4340m
Montaña cerca de la laguna de Culebrillas – 3980m
Parque Nacional del Cajas – RN582 – 4160m
El Cajas – 4101m – z Sucre
Carratera 35 – 3400m – Cumbe/Sucre